Maria Świtoń, dyrektor Miejskiej Biblioteki Publicznej w Mławie, członkini Grupy Rekonstrukcji Historycznej Ludności Cywilnej Mława i Stowarzyszenia „Radzanovia” otrzymała tytuł Mławianin Roku 2017.
Rozmawiamy kilka dni po tym, gdy kapituła konkursu zdecydowała, że to właśnie pani powinna być wyróżniona. Gratulacje wciąż napływają?
Cały czas. Przyjmuję je nawet od ludzi spotykanych na ulicy. Jest to bardzo miłe, a ja jestem zadowolona i szczęśliwa. Pierwsze emocje już opadły, ale zapewne ten czas do 23 kwietnia – do wręczenia nagrody i statuetki będzie mi się dłużył. Przyznam, że trochę się tą uroczystością stresuję i już chciałabym mieć to za sobą.
Każdy, kto zdobywa ten tytuł dostaje swój obraz namalowany przez mławskiego artystę Zdzisława Kruszyńskiego. Będzie pani pozować?
Na razie wybrałam zdjęcia, które mogłyby posłużyć za wzór. Na niektórych jestem „w stylu retro”. Czuję się jednak głównie bibliotekarką, praca pozazawodowa jest na uboczu, chociaż bardzo mnie pochłania, absorbuje i cieszy jednocześnie.
Nagroda została pani przyznana głównie za tę działalność pozabiblioteczną. Dwa stowarzyszenia rekonstrukcyjne, do których pani należy – GRHLC Mława i „Radzanovia” – złożyły niezależnie wnioski o nadanie pani tego zaszczytnego tytułu.
Bardzo się cieszę, że obie grupy doceniły mój wysiłek, chociaż, mówiąc szczerze, aż tak bardzo się nie trudzę, bo to, co robię, sprawia mi przede wszystkim ogromną przyjemność.
Jak się zaczęła pani przygoda z rekonstrukcjami?
Przez przypadek. Gdy w 2008 roku odbywał się pierwszy casting na członków grupy GRH, wybrał się na niego 10-letni syn mojej bratanicy – Kacper. Poszłam z nim i jego mamą dla towarzystwa. Dziecko zostało do grupy przyjęte, a pierwszym wyjazdem, w którym miał brać udział był Przemyśl – gdzie odbywała się inscenizacja wywózki ludności cywilnej na Sybir. To było daleko, podróż miała trwać cała noc, w związku z tym zaoferowałam się, że z nim pojadę. Pracownicy MDK-u zachęcili mnie, żebym też przygotowała sobie strój i wystąpiła razem z chłopcem. I tak zagrałam mamę Kacpra – którego, żeby urealnić sytuację, przemianowaliśmy na Stasia.
Jak wspomina pani ten pierwszy występ?
Ta rekonstrukcja była bardzo trudna, traumatyczna – wpędzano nas do wagonów bydlęcych, gdzie były małe okienka. To był luty, mróz, śnieg. Autentycznie się trzęśliśmy, nie tylko z zimna, ale i z ogromu przeżyć, emocji.
Później Staś towarzyszył mi jeszcze w kilku inscenizacjach, później dorósł, zmieniły mu się zainteresowania i wrócił Kacper. A ja zostałam grupie wierna – spotkałam w niej wielu mądrych przyjaciół, osoby, z którymi nadawaliśmy na tych samych falach.
Pamięta pani, skąd wzięła pierwszy strój?
Z własnego strychu. Bazuję na tym, co tam znajdę, ale też na podarkach od znajomych i rodziny. Wiedzą już, że jestem zakręcona na tym punkcie i często dostaję od nich najróżniejsze, przydatne w rekonstrukcjach rzeczy, nie tylko ubrania. To co za małe lub za duże idzie do koleżeństwa, to co się da – jest przerabiane, doszywam, pruję, sztukuję lub wręcz drę, gdy akurat przygotowuję się do roli żebraczki czy baby proszalnej.
Zdarza się pani zobaczyć kogoś na ulicy i pomyśleć, że to co ma na sobie, by się pani przydało…
Oj tak, nawet często. Ale też ludzie, którzy znają mnie tylko z widzenia, czasem mnie zatrzymują i mówią, że wiedzą, że „się przebieram” i proponują, że przyniosą mi coś, co mają w domu, a co ich zdaniem może mi się przydać. To jest bardzo miłe. Trafiły do mnie w ten sposób kapelusze, koronkowe rękawiczki, torby.
(I jak na potwierdzenie tych słów, chwilę potem naszą rozmowę przerywa pukanie do drzwi i wejście mławianki, która przyniosła pani Marii perukę.)
Domyślam, się, że pani garderoba pęka już w szwach.
Mam coś takiego, że bardzo się przywiązuję do rzeczy, które ludzie mi dają. Trudno mi się z nimi rozstawać. Wszystkiego robi się jednak coraz więcej, niedługo zabraknie mi strychu, na którym trzymam stroje. Oprócz ubrań są tam bowiem np. walizki – mniejsze większe, z różnych epok; parasolki – na lato, na słotę, koronkowe, od deszczu; węzełki, stare poduszki, pierzyny, kosze np. do kartofli, kanki, sznury, najprzeróżniejsze buty.
Dużo tych elementów.
Bo drobiazgi są bardzo ważne i wszystko musi być dopracowane do ostatniego szczegółu. Nauczyliśmy się już w grupie zwracać uwagę na, mogłoby się wydawać nieważne rzeczy. A to ktoś zapomni zdjąć okulary – a ma współczesne oprawki, a to któraś z nas ma pomalowane paznokcie, a jedziemy na żniwa. A takie „wpadki” potem widać na zdjęciach, nagraniach. Staramy się dopracować wszystko do perfekcji, chociaż wiadomo, że nie zawsze się uda.
Odgrywacie wydarzenia z różnych okresów. W której epoce i roli czuje się pani najlepiej?
Lubię zmieniać role i postaci. Dobrze się czuję jako dama z dworu, w koronkach i kapeluszach, ale bardzo podpasowała mi też rola babki proszalnej, która modli się pod figurą, chodzi z węzełkiem, zaczepia ludzi. Chętnie wcielam się w przedwojenną nauczycielkę – z łapką króliczą zamiast gąbki i innymi ciekawymi gadżetami. Uwielbiam kaligrafię, uczę jej dzieci w bibliotece i mogę to wykorzystać będąc „uczycielką”. I muszę zdradzić, że zdarza mi się chodzić w kondukcie żałobnym i obcierać łzy pod woalką. Staram się w swoich rolach wykorzystywać charakterystyczne elementy – przewiązują sobie twarz szmatką i narzekam na ból zębów, utykam albo dorabiam sobie garb. To budzi w widzach empatię. Kiedyś tacy ludzie byli spychani poza nawias społeczności, żyli w swojej zagrodzie, tolerowani tylko przez najbliższych.
Zapytam trochę przekornie, czy takie przebieranki wypadają dyrektor biblioteki?
Przyznam, że gdy rozpoczęłam swoją przygodę z rekonstrukcjami, to na początku obawiałam się krytyki. Starałam się trochę to ukryć, nawet w pracy. Nie opowiadać za wiele. Ale media zrobiły swoje – gazety, potem portale. Zanim zdążyłam wrócić z jakiegoś wyjazdu, to znajomi już wiedzieli gdzie byłam. I spotkałam się z tak ogromną życzliwością i pomocą, że moje wątpliwości szybko minęły. Czasami, gdy wyjeżdżamy na jakąś rekonstrukcję, musimy być już przebrani. Idę więc na przykład w stroju żebraczki w niedzielę rano od swojego domu do autokaru. A tu ludzie akurat wychodzą z kościoła… Ci, którzy mnie znają, to już wiedzą o co chodzi, ale niektórzy dziwnie na mnie zerkają…
Przygotowuje się pani do roli? Odgrywacie w grupie wcześniej scenki, ustalacie swoje kwestie?
Czasem dostajemy scenariusz, czasem improwizujemy. Są rekonstrukcje, w których bierzemy udział co roku, wtedy tylko ustalamy kto kogo gra tym razem. Zdarza się, że organizatorzy mają swoją wizję i proszę o zagranie konkretnych postaci. Przed większymi widowiskami mamy warsztaty, próby – np. przed każdą inscenizacją nalotu bombowego na Mławę.
Rola, którą pani odegrała w ostatnim nalocie – lokalnej, przepraszam za słowo, wariatki – była niesamowita. Całe widowisko jest niezwykle poruszające. Gdy się skończyło wielu ludzi miało łzy w oczach. Jak rekonstruktorzy radzą sobie z tak trudnymi rolami? Przecież często uczestniczycie w niezwykle dramatycznych scenach.
Rolę, o której pani mówi, zasugerował mi reżyser Mariusz Tarnożek. Bardzo dobrze się w niej czułam. A trauma przez chwilę zostaje, jest to obciążenie psychiczne na pewno, ale po latach mamy już doświadczenie dotyczące także tego, jak z roli wyjść.
Są jednak naprawdę ciężkie sytuacje. Pamiętam, gdy pierwszy raz odgrywaliśmy śmierć Stasia. Do dzisiaj pamiętam te emocje, wszystkim się udzieliły i razem płakaliśmy. Tragedia najmłodszych zawsze jest najtrudniejsza. Wystarczy, że pomyślę o tym, a mam łzy w oczach. O dzieci podczas rekonstrukcji trzeba też szczególnie dbać, są bardzo zaangażowane i świetnie wchodzą w swoje role.
Są też jednak sytuacje niespodziewane i komiczne. Podczas rekonstrukcji bitwy pod Mławą, gdy Staś był jeszcze mały i zostawał ranny, to zawsze kawałek go niosłam. Ale gdy podrósł zrobił się za ciężki, a szkoda mi było rezygnować z tej sceny – była bardzo widowiskowa – płacząca matka z zakrwawionym dzieckiem. Wpadłam na pomysł i wzięłam starą kapę, wrzuciliśmy na nią Stasia i nieśliśmy w cztery osoby. Szliśmy tak, a nagle słyszę jego dramatyczny szept: „Ciocia, ciocia, pruje się!”. Okazało się, że kapa pękła i plecami już szorował ziemię.
Dzieci, dorośli, starsi, osoby różnych profesji – mławska grupa rekonstrukcyjna to cały przekrój naszego miasta, a i nowych chętnych nie brakuje.
Ludzie mają ochotę się w to angażować, lubią te emocje, historię – bo trzeba być jednak pasjonatem, trzeba się chcieć doszkalać, szukać informacji. Musimy przecież wiedzieć jak się ubrać zgodnie z daną epoką, jak zachować, no i jakiego języka używać, nie możemy przecież mówić do siebie tak, jak mówi się współcześnie.
Praca w bibliotece, dostęp do źródeł, ułatwia przygotowywanie się do kolejnych wcieleń?
Na pewno. Namawiam wszystkich rekonstruktorów, żeby przyjść, poszperać, poszukać jakichś wiadomości.
Zamawia pani książki „pod rekonstrukcje”?
Tak, zdarza się, chociaż staramy się mieć u siebie lektury z najróżniejszych dziedzin i dla każdego: dla kobiet, mężczyzn, dzieci, młodzieży. Jeśli kilka osób pyta o jakiś tytuł to zaraz go zamawiamy. Wiadomo, nie ma biblioteki, która mogłaby kupić wszystko, co ukazuje się na rynku. Staramy się mieć u siebie to, co jest chwytliwe. Nie ukrywam, że niewyczerpanym źródłem informacji jest też internet i wiele osób głównie z niego korzysta, z tego powodu prenumerujemy coraz mniej fachowym czasopism, bo zainteresowanie nimi jest coraz mniejsze.
Spadek liczby czytelników to chyba największa bolączka wszystkich bibliotekarzy. Faktycznie jest źle?
Nie do końca – było już gorzej i jest teraz delikatna tendencja wzrostowa. Staramy się szerzej otwierać na czytelnika, chociażby przez spotkania ludzi z pasją, które organizujemy w naszej placówce. Idzie to w dobrym kierunku, bo jeśli ktoś przyjdzie raz, drugi czy trzeci, to zawsze jakąś książkę wybierze. Od 20 lat prowadzimy program „Książka dla 6-latka”. Wszystkie dzieci z mławskich przedszkoli dostają na zakończenie edukacji przedszkolnej od nas książkę. Przychodzą do nas na spotkanie, rozmawiamy o bibliotece, zachęcamy dzieci do odwiedzania nas. W zależności od rocznika rozdajemy od nawet do 500 egzemplarzy.
Oddział dla dzieci prowadzi wiele zajęć dla przedszkolaków i najmłodszych uczniów, związanych na przykład z porami roku. Wiemy, że to są nasi potencjalni przyszli czytelnicy, dlatego staramy się ich sobie wychować.
Rozmawiała Urszula Adamczyk
Wywiad ukazał się również w 4. numerze kwartalnika „Mława Life” – magazynu wydawanego przez portal „Nasza Mława”.
Czasopismo dostępne jest m.in. w naszej redakcji przy Alei Piłsudskiego 5a w Mławie (budynek biura nieruchomości), w Miejskiej Bibliotece Publicznej oraz w Miejskim Domu Kultury.
Bardzo proszę o podanie ile mławski ratusz płaci Panu Kruszyńskiemu za każdy taki obraz dla Mławianina roku?
Jeszcze raz serdecznie gratuluję. Pozdrowienia dla Stasia
A czemu to pytanie ???Coś złego w tym ,że zamawia i płaci ??
Wiedza oraz życiowa mądrość, wysoka kultura osobista i kultura słowa, wrażliwość i empatia, poczucie humoru, a przy tym duża ale nie przesadna skromność. To postać ponadczasowa możnaby rzec, w każdej epoce/czasach godna wyróżnienia i naśladowania! Brawo Pani Mario, życzę Pani dużo zdrowia i spełnienia w pracy i w aktorskiej pasji!
„otrzymała tytuł Mławianin Roku 2017”
No chyba Mławianki. Naprawdę nie ma żeńskiej formy mimo że Mławianki stanowią pewnie 50% społeczeństwa?! Szkoda.
Zapisz sie do feministek i idzcie pod palac prezydencki protestowac bo to przeciez skandal i meska dyskryminacja. Ludzie serio wy macie tylko takie problemy? A policja gdy cie zatrzyma do kontroli powinna mowic: dzien dobry pani kierownico… Wtedy bys byla zachwycona?
A i jeszcze hit feministek zamiast historia powinno sie mowic herstoria. Bo jak to to tak. His to z angielskiego jego czyli forma meska. Wiec powinno byc her od formy zenskiej bo kobiety tez tworzyly historie, a raczej herstorie. Mozg wyprany