Mławianin, absolwent mławskiej szkoły muzycznej i Akademii Muzycznej w Katowicach, kompozytor muzyki filmowej nagradzany za swoją twórczość na międzynarodowych festiwalach. O wytyczaniu ścieżek, mieszaniu dramatu z komedią i unikaniu rutyny rozmawiamy z Miro Kępińskim.
Pamiętasz pierwszy film, w którym zwróciłeś uwagę na muzykę?
Może to nie jest nic odkrywczego, ale zaczęło się od „Gwiezdnych wojen” i od muzyki Johna Williamsa. Duże wrażenie robiły też na mnie w dzieciństwie przygodowe filmy Stevena Spielberga, były bardzo wymowne, poruszały, również za sprawą muzyki moją wyobraźnię i dzięki nim bardziej zacząłem się interesować kinem. Co ciekawe, Spielberg był producentem „The Goonies” z 1985 roku. Grał w nim Corey Feldman, który występuje również w jednym z ostatnich moich filmów. To jest niesamowite, że aktorów, których podziwiałem kiedyś na wielkim ekranie, teraz mam w swoim studio na monitorze komputera i piszę muzykę do produkcji, w których występują.
Pracujesz głównie z amerykańskimi reżyserami z Los Angeles. Jak ci się udało przebić w mieście filmów?
Jeszcze podczas nauki w mławskiej szkole muzycznej próbowałem swoich sił w kompozycji, stąd też pośrednio wybór kierunku moich studiów na Akademii Muzycznej w Katowicach – jazz i muzyka rozrywkowa. Zawsze lubiłem improwizować. Komponowanie to jest usystematyzowana improwizacja i dlatego ten kierunek bardziej mi odpowiadał niż taka muzyka klasyczna, którą się wykonuje „od a do z”. Większość znanych filmów, o których się słyszy, to są filmy z Hollywood, dlatego zawsze chciałem tam się znaleźć i tam tworzyć. Taką ścieżkę zacząłem sobie wydeptywać.
I spotkałeś na niej reżysera Alexandra Freemana…
Poznaliśmy się z Alexandrem przez internet. Ja szukałem reżyserów, którym mógłbym udźwiękowić film i skomponować muzykę i akurat tak się świetnie złożyło, że on szukał muzyki do swojego filmu. I tak się potoczyło… Pierwsza produkcja, przy której współpracowaliśmy, to był jego debiut w pełnym metrażu. Był to dokument „The Last Taboo” opowiadający o seksualności osób niepełnosprawnych. Do tej pory jest prezentowany na różnych festiwalach, a także na uniwersytetach w USA, które traktują go jako pomoc naukową. Miałem przyjemność reprezentować ten film w 2013 roku na festiwalu w Koszalinie „Integracja Ty i Ja”. Od tamtej pory z Alexandrem zrobiliśmy już kilka filmów. Najnowszy to „The Wounds We Cannot See”, który zdobył szereg wyróżnień, również moja muzyka została nagrodzona na kilku festiwalach, m.in. w Los Angeles i Indiach.
Uczestniczysz w zdjęciach, czy dostajesz już gotowy film?
Nie zawsze udaje mi się być na planie filmowym, ale niedługo Alexander będzie pracował nad kolejnym dokumentem, m.in. w Los Angeles i w Nowym Jorku. Planuję być przy jego kręceniu, chcę posłuchać wywiadów, które będą do niego przeprowadzane z zaproszonymi gośćmi.
Film będzie zatytułowany „Castable”, będzie poruszał, nie chcę nazwać tego ciekawą, ale ważną sprawę – zatrudniania osób niepełnosprawnych w Hollywood.
Alexander też jest niepełnosprawny.
Żyje z porażeniem mózgowym, ale zupełnie mu ta choroba w niczym nie przeszkadza. Pracuje, podróżuje, ma rodzinę. Ma wiele powodów do świętowania i mam nadzieję, że jego kolejny film będzie przełomowy dla naszych karier. Udział w tym projekcie weźmie aktor Chris Cooper, który dostał Oscara za rolę w „Adaptacji” Spike’a Jonze’a. Sądzę, że wszystko idzie w dobrym kierunku.
Właśnie ruszyła promocja kolejnego filmu, z twoim udziałem, który niedługo będzie miał premierę.
To film „In This Gray Place” w reżyserii R.D. Womacka II. Pokażemy go 13 kwietnia na festiwalu w Kansas City – to jest pierwsze ważne wydarzenie z nim związane. Cieszę się, bo długo nad nim pracowaliśmy. Pracę nad ścieżką dźwiękową zacząłem mniej więcej rok temu, a całość tej produkcji zakończyła się jesienią ubiegłego roku. Teraz przed nami okres festiwalowy.
To też będzie dokument?
Nie, to film fabularny – thriller z odrobiną romansu. Biorą w nim udział świetni aktorzy, jak Aleks Ristic, Angela Nordeng czy Phil LaMarr, którego wiele osób może kojarzyć z rolą Marvina w „Pulp Fiction”, a który jest również świetnym aktorem dubbingowym. Fantastyczną rzeczą jest praca przy takich produkcjach, z takimi osobami.
Filmy dokumentalne, thrillery… Nie marzy ci się jakaś komedia?
Komedię też już robiłem! Pod koniec minionego roku pracowałem przy krótkometrażowym „Just Coffee” Matta Dressela. Ostatnio nawet łączyłem dwa gatunki – horror i komedię – w filmie „Suicide for Beginners” Craiga Thiemana. Takie połączenia są bardzo ciekawe i wciągające. W zasadzie już chyba z każdym gatunkiem jako kompozytor się zetknąłem – horror, dramat, science-fiction nie są mi obce.
Jaka muzyka może połączyć horror i komedię?
Nigdy w swojej pracy nie ograniczam się do jednego gatunku. Nie lubię się szufladkować. Wykorzystuję klasyczne brzmienia, ale łączę je np. z muzyką współczesną, elektroniczną.
Do jednego z filmów, który właśnie kończę, napisałem muzykę alternatywną z pogranicza eksperymentalnej. Do wcześniejszych produkcji wykorzystywałem instrumenty klasyczne, ale w taki sposób, żeby powstała muzyka awangardowa. Staram się, żeby za każdym razem było to coś innego.
Najistotniejsze jest tak pokierować dźwiękami, żeby wprowadzały widza w odpowiedni nastrój. Tym można sterować – inna muzyka jest w dramatach, inna w komediach. Czasem podkręca emocje, które widzimy na ekranie, a czasem koi. Ta sama scena przy dwóch innych ścieżkach dźwiękowych może być niesamowicie dramatyczna albo błaha i nieważna.
Reżyserzy narzucają ci kierunek?
Zazwyczaj mam dużą dowolność, ale oczywiście słucham reżysera, bo to jego film i jego wizja. Biorę pod uwagę jego sugestie, czasem przedstawia mi własne wyobrażenie, a ja, mając te wszystkie informacje, siadam do pianina i zaczynam myśleć, tworzyć pierwsze dźwięki.
Prezentowałeś amerykański film „The Last Taboo” na polskim festiwalu, ale za to z polskim projektem byłeś w Los Angeles.
To było zwieńczenie mojej współpracy z Muzeum Powstania Warszawskiego. Od ponad 10 lat muzeum organizuje swój festiwal „Niewinni czarodzieje”, który łączy wszystkie sztuki – film, muzykę, taniec, teatr, ale zawsze nawiązuje do Warszawy. W 2016 roku zostałam zaproszony do udziału w tym wydarzeniu. Myślą przewodnią był powrót do korzeni, do Polskiej Szkoły Filmowej, przełomu lat 50. i 60., do odwilży. Sama nazwa festiwalu też nawiązuje przecież do filmu Andrzeja Wajdy – organizatorzy chcieli wrócić do tego dzieła i do muzyki Krzysztofa Komedy. Moim zadaniem było stworzenie kolażu z fragmentów scen z filmów Polskiej Szkoły Filmowej. Powstała „Nocna zmiana”, do której skomponowałem też muzykę. Inspirowałem się twórczością Komedy, w ścieżkę dźwiękową wplotłem dwie jego kompozycje.
W 2017 roku miałem okazję zaprezentować i wykonać „Nocną zmianę” na festiwalu polskich filmów w Los Angeles. Obraz został świetnie przyjęty. Wspaniale udało się przenieść ten projekt do Stanów, oczywiście w kontekście polskich filmów. Żyjemy w takich czasach, że wszystko jest możliwe. Nie ma ograniczenia, nie ma cenzury. Z każdego miejsca na ziemi dzięki internetowi możemy oglądać filmy i słuchać muzyki z całego świata. Mieszkając w Polsce, mogę robić filmy w Los Angeles czy Sydney.
Frances McDormand w swoim słynnym już przemówieniu podczas tegorocznej gali oscarowej zaapelowała do zachowania równości przy produkcjach filmowych i zatrudnianiu osób bez względu na płeć, rasę czy narodowość. Odczułeś kiedyś, że jest to faktycznie problem?
Wszyscy w Hollywood działają pragmatycznie. Jeśli reżyser chce mieć taką, a nie inną muzykę, to będzie szukał kogoś, ktoś mu ją stworzy i raczej nie będzie wybierał kogoś ze względu na nazwisko. Nie ma znaczenia, kto skąd pochodzi, ważne, żeby dobrze znał się na tym, co robi. Widać to zwłaszcza przy rozdaniu Oscarów, gdzie laureatami zostają osoby wielu narodowości, ras i kultur. W tym roku film „Kształt wody” otrzymał statuetkę dla reżysera Guillermo del Toro, który jest Meksykaninem oraz kompozytora Alexandre’a Desplata, który jest Francuzem.
Widziałeś już ten film?
Nie, gdy jestem w trakcie tworzenia, tak jak teraz, skupiam się na pracy i staram się nie rozpraszać. Ale ścieżkę dźwiękową słyszałem. Bardzo mi się podoba.
Na długo zostaniesz w Mławie?
Mieszkam w Mławie, ale dużo podróżuję, robię projekty nie tylko w Polsce. Tutaj jest w pewnym sensie moje miejsce, chociaż uważam się za obywatela świata i w każdym zakątku czuję się dobrze. Ale tutaj się urodziłem, wychowałem, ukończyłem szkołę muzyczną. To miasto bardzo wspiera moje działania, a ja chętnie przyłączam się do promowania Mławy.
Współpracuję również z mławskim muzeum – pierwszym wspólnym projektem jest Piano Day – święto pianina i fortepianu. Na całym świecie w okolicy 88 dnia roku (88 – bo tyle klawiszy ma klawiatura fortepianu) odbywają się wydarzenia i koncerty związane z tymi instrumentami. W Mławie wydarzenie planowane jest na 28 marca.
W końcu nieprzypadkowo wybraliśmy muzeum na sesję zdjęciową do tej rozmowy…
Staram się odchodzić od rutyny, od oczywistych form, dlatego Piano Day odbywa się nie w szkole muzycznej, a właśnie tutaj, w muzeum. Koncert odbędzie się na znajdującym się tu ponad stuletnim zabytkowym pianinie, które rozbrzmiewało w starym mławskim kinie „Lutnia”. W Mławie coś zaczyna się dziać, trzeba się tym cieszyć. Na koncertach w szkole muzycznej zaczyna brakować miejsc, więc świadczy to o tym, że mławianie chcą na nich bywać. Może to dobry moment, żeby promować mniej popularne gatunki muzyczne.
Ale prawdziwie tłumy przyciąga jednak ta „popularna” muzykaAle dziwne by było, gdyby na dni Mławy, na duży plenerowy koncert, przyjechały zespoły jazzowe. Niestety, większość osób woli się wyszaleć przy muzyce, której codziennie słucha w radiu czy telewizji. Osobiście chętnie zrelaksowałbym się przy jazzie podczas święta naszego miasta.
Coraz więcej miast rezygnuje jednak z takiej formuły, z plenerowych imprez. Powoli zaczynają wracać do promowania na lokalnych imprezach swoich artystów, zamiast gwiazd i celebrytów.
To jest bardzo dobry kierunek. Sądzę, że można to świetnie połączyć, pokazując swój dorobek, ale dodając też coś z zewnątrz. Taka fuzja, współtworzenie, przynosi rewelacyjne efekty. Mława była kiedyś miastem położonym na pograniczu, wielokulturowym, wielowyznaniowym. Mieliśmy tu przecież synagogę, cerkiew, kirchę i nie ma po tym śladu. Świetnie udokumentowała to zeszłoroczna wystawa „Sąsiedzi”. Przypomniała nam o tym, skąd pochodzimy i że różnorodność jest walorem, a nie słabością. Dobrze by było przy okazji przypomnieć mieszkańcom, że wywodzimy się z takiego z tak barwnego, multikulturowego tygla.
Rozmawiała Urszula Adamczyk
Wywiad ukazał się również w 4. numerze kwartalnika „Mława Life” – magazynu wydawanego przez portal „Nasza Mława”.
Czasopismo dostępne jest m.in. w naszej redakcji przy Alei Piłsudskiego 5a w Mławie (budynek biura nieruchomości), w Miejskiej Bibliotece Publicznej oraz w Miejskim Domu Kultury.