Wojciech Łachut, sportowiec, trener, uczestnik i zdobywca medali na najważniejszych zawodach triathlonowych w kraju. Pochodzi z Mławy, rok temu przeprowadził się do Szklarskiej Poręby.
Dlaczego obrałeś kurs akurat na południe kraju?
Jestem niespokojną duszą, ciągle szukam czegoś nowego. Wspólnie z żoną zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę i padło na Szklarską Porębę. To było moje marzenie. Jeszcze jako licealista przyjeżdżałem do tego miasta na obozy sportowe. To prawdziwa „mekka” wszystkich sportowców. Całym rokiem można tu spotkać elitę sportów wytrzymałościowych i nie tylko. Wyjazd w góry to spory koszt… pomyślałem, że lepiej jak nie będzie mnie stać na przyjazd na Mazowsze.
Nowe miejsce, nowe możliwości?
Jest tu specyficzny klimat, który sprzyja budowaniu formy. Siłą rzeczy jest mi tu łatwiej przygotować się do zawodów. Teraz biegam i startuję w górach. To moja druga miłość, głównie bardzo długie dystanse.
Po raz drugi startowałeś w triathlonie karkonoskim. Mając doświadczenie wyniesione z pierwszego, przygotowywałeś się jakoś specjalnie?
Do premierowego występu w „Karkonoszomanie” przygotowywałem się bardzo długo. Podporządkowałem temu wydarzeniu pierwszą połowę sezonu. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania – uplasowałem się na ex aequo z Dariuszem Dąbrowskim na trzecim miejscu. Finisz na Śnieżce przy silnie padającym gradzie… dla takich chwil warto życia. Do tegorocznego maratonu podszedłem praktycznie z marszu. Musiałem się nacieszyć górami. Kilometrów i przewyższeń było mnóstwo, ale można to uznać za trening. Wyniku nie udało się powtórzyć, musiałem się zadowolić najgorszą dla każdego sportowca – czwartą pozycją.
Występ w Karkonoszach nie był twoim jedynym w mijającym roku. Nie zabrakło cię w Malborku, gdzie, przypomnijmy, w przeszłości stawałeś na najwyższym miejscu na podium.
Na Malbork miałem gaz jak nigdy. Byłem drugi, ale pierwsze miejsce było w zasięgu. Przegrałem na pływaniu, miałem wynik o 10 minut gorszy niż zwykle. Płynąłem w piance bez rękawów, a woda była bardzo zimna. Od drugiego kilometra walczyłem z hipotermią, ledwo dotarłem do zmiany konkurencji. W stawce był zawodnik, który płynął bez pianki, dużo dłużej ode mnie. Rowerem miałem rekordowy wynik, dzięki czemu ukończyłem maraton najszybciej w historii moich startów na tej imprezie. Podsumowując – start naprawdę udany. Za rok chcę zmierzyć się ponownie z Malborkiem. Atmosfera zawsze jest wspaniała, a gdy jeszcze pojawiają się sukcesy, chce się wracać.
Uwielbiasz ekstremalne występy. Jaki najdłuższy dystans pokonałeś do tej pory?
W ciągu 24 godzin zrobiłem 500 kilometrów. W przeszłości robiłem kilka „setek” na orientację, jedną nawet wygrałem. Jednak wszystko przebiła „Nocna Masakra”. Impreza odbywa się w najdłuższą noc w roku, w zimę. Do wyboru jest 100 kilometrów biegu na orientację albo 200 na rowerze. Do dziś to pamiętam – nikt nie potrafił się zmieścić w limicie. Zająłem drugie miejsce, ale kilometrów zrobiłem najwięcej w całej stawce, no i nie zmieściłem w trzydziestu sześciu godzinach. Natomiast już w Szklarskiej Porębie wystartowałem dwa miesiące temu w kultowej dla miejscowych „Ultrakotlinie”. Organizatorzy nie oszczędzili uczestników. Do zaliczenia było aż 138 kilometrów, suma przewyższeń wyniosła 5500 metrów. Na półmetku plasowałem się jeszcze na drugim miejscu. Potem jednak przyspieszyłem i sięgnąłem po główne trofeum. Dzięki temu mogłem poznać burmistrza mojego nowego miejsca na ziemi. A tak przy okazji – poprawiłem rekord trasy o pięćdziesiąt minut.
Własne występy łączysz z trenowaniem całkiem dużej już grupy zawodników. Dlaczego zdecydowałeś się zostać trenerem?
Powoli się starzeję, organizm nie jest już tak doskonały. Oczywiście żartuję, mam nadzieję, że jeszcze wiele startów jest przed mną. Praca trenera to naturalna kolej rzeczy. Kocham to, dla mnie sport to sposób na życie.
Prowadzisz zawodników w różnych wieku. Czy wszyscy wśród nich to triathloniści ?
Na nikogo się zamykam. Wśród moich podopiecznych przeważają triathloniści, ale prowadzę też kolarzy i biegaczy. Zapraszam wszystkich pod swoje skrzydła. Wspólnie osiągniemy rzeczy, o których wcześniej im się nie śniło.
Mieszkasz w Szklarskiej, a część twoich zawodników jest z Mławy. W jaki sposób z nimi trenujesz?
Za pomocą internetowej platformy treningowej. Mam tam wykupioną licencję trenerską. To taki dziennik elektroniczny, w którym codziennie dochodzą jakieś wpisy. Od zawodników wymagam zegarka z GPS i paska HR (czujnik tętna – przyp. red.) – to minimum. Zresztą im więcej sprzętu do kontroli, tym łatwiej mi prowadzić zawodnika. Po każdych zajęciach wszystkie dane pojawiają się na platformie: gdzie trenował, jak długo itd. Dzięki temu mogę dostosować indywidualnie do każdego organizmu zarówno częstotliwość, jak i intensywność poszczególnych ćwiczeń.
Rok 2017 dobiega powoli końca. Gdybyś miał go już podsumować…
Ten rok, to czas poważnych zmian w moim życiu. Z powodu przeprowadzki brałem udział w mniejszej liczbie zawodów, niż w poprzednich latach. Musiałem się skoncentrować na zakotwiczeniu i zabezpieczeniu bytu w nowym miejscu. Ambicje sportowe zeszły trochę na dalszy plan. Założyłem „Twister Teamu” i rozpocząłem pracę jako szkoleniowiec. Teraz czuję się bardziej trenerem niż zawodnikiem. Mieszkam w górach i korzystam z uroków i możliwości, jakie dają i tak ma pozostać.
Nie mogę nie zapytać o plany na rok 2018.
Najważniejsze jest zdrowie, jak będzie dopisywało, to można góry przenosić. Co zważywszy na miejsce mojego zamieszkania, nie może być tak trudne (śmiech). Skupię się na imprezach rozgrywanych na południu Polski, najbliższa to „Zimowy Ultramaraton Karkonoski” (10-11 marca) .
Nie zapomnę także o wizytach na Śnieżce i w Malborku. Jednak najważniejszy cel to sukcesy i satysfakcja moich zawodników. Generalnie będzie się działo. Bardzo mnie to cieszy, bowiem nie znoszę w życiu nudy.
Rozmawiał Grzegorz Przybyłowski