Maturzyści w tym roku łatwo nie mają, do samego końca. Najpierw problemy ze studniówkami z powodu żałoby narodowej, później strajk nauczycieli i wynikające z niego perturbacje z klasyfikacją, w końcu egzaminy maturalne z alarmami bombowymi.
Wydawałoby się, że to już koniec „atrakcji” i teraz tylko oczekiwanie na wyniki egzaminów. Nic z tego. Publikacja wyników miała być nocą między 3 a 4 lipca. Wzorem lat ubiegłych dokładnie o północy. Tymczasem maturzyści dowiedzieli się teraz, że wyniki będą do wglądu o 7 rano, a około południa dokumenty je poświadczające (w szkołach do obioru).
Niby po prawie dwóch miesiącach oczekiwania na efekty swoich egzaminów, te kilka godzin nie powinno robić różnicy. Jednak w wielu wypadkach robi różnicę.
Dlaczego? Część uczelni już 5 lipca kończy okres kompletowania dokumentacji i wcale nie chodzi o wynik egzaminu, a o dokument poświadczający wpłatę opłaty rekrutacyjnej wynoszącej najczęściej 85 zł.
Co to ma wspólnego? Znając wynik swojej matury uczeń może przeliczyć go na punkty rekrutacyjne i na postawie informacji z lat ubiegłych wiedzieć, czy ma szansę ubiegać się o studiowanie na konkretnym kierunku na konkretnej uczelni, ograniczając tym samym ilość wpłaconych opłat rekrutacyjnych.
By przelew do 5 lipca został odnotowany na uczelniach musi go wykonać najpóźniej około południa 4 lipca. Gdyby znał wyniki o północy wówczas miałby 12 godzin na chłodną kalkulację. Teraz zostanie ona w wielu wypadkach ograniczona do niepełnych 5.
Alternatywą jest wpłacenie wcześniej opłaty rekrutacyjnej na kilka kierunków, z góry wiedząc, że to z jednym wyjątkiem (kierunku na, który się dostanie) stracone pieniądze.