Rekonstruktor, aktor, fotograf, poeta i kolekcjoner. Laureat odznaczeń Pro Patria i Zasłużony dla Miasta Mława. Kochający swoje miasto i rodzinę patriota, mąż i ojciec. Mławianin Dariusz Tadrzyński odsłania przed nami skrawki swojej artystycznej duszy, opowiadając o swoich inspiracjach oraz najciekawszych przygodach na planie – również tych niebezpiecznych. Pytamy go o tajniki warsztatu i rady dla początkujących, a także marzenia, które chciałby jeszcze w swoim życiu zrealizować.
Jak rozpoczęła się twoja przygoda z rekonstrukcjami?
To było tak: dawno, dawno temu – a dokładnie jedenaście lat temu – spotkała mnie pani Małgosia Retkowska [ówczesna dyrektor Miejskiego Domu Kultury w Mławie – przyp. red.] i zaprosiła mnie na spotkanie do domu kultury. Do końca nie wiedziałem, o co Małgosi chodzi. Myślałem, że to tylko zaproszenie na kawę. Stało się tak, że zostaliśmy wraz z kilkorgiem osób zaangażowani do grupy rekonstrukcyjnej. I tak to poleciało. Nie wiem, dlaczego, ale w pewnym momencie powiedziałem jakiś dowcip z charakterystyczną „naleciałością żydowską” – wszyscy w śmiech, a Małgosia mówi tak: „Kurczę, ten to będzie pierwszy Żyd!” A dalej? Trybiki rekonstrukcyjne – ktoś nas zauważył i tak to poszło. Wkrótce po tamtym występie zostałem zaproszony na rekonstrukcję do Chojnowa. Kolega mówi: „Przyjadę po ciebie o tej i o tej, tylko weź swój dowód osobisty i aparat”. Byłem przekonany, że biorę aparat po to, żeby tam wejść i robić zdjęcia. Okazało się, że zrobiliśmy zamianę. Zostawiłem aparat w samochodzie, a dostałem… mundur! To była pierwsza sytuacja w okopie – i tak zacząłem się wcielać w postacie wojskowe, zostając członkiem – obok GRHLC Mława – GRH 79 pułku piechoty Strzelców Słonimskich im. Lwa Sapiehy.
Zaczynałeś od Mławy i okolic, a dziś grasz w rekonstrukcjach w całej Polsce. Ile występów masz już na swoim koncie?
Na początku, przez dwa, trzy, może cztery lata jeszcze to liczyłem. Później już nie. Ale to będzie kilkaset. W moim CV rekonstrukcyjnym mam jedenaście lat, trzeba by to przemnożyć przez jakieś dwadzieścia wydarzeń w ciągu roku – i będziemy mieć wynik. Lecz chociaż przygotowuję się i jestem gotowy na każdą rekonstrukcję, to jednak zawsze patrzę na tę mławską, bo to są tradycje, które wyniosłem z domu. To jest moja historia.
W jakich miejscach do tej pory grałeś?
Mława i Uniszki Zawadzkie – to kolebka rekonstrukcyjna. Potem praktycznie cała Polska. No i dwa wypady na Słowację, z tym że zupełnie prywatne, na rekonstrukcje wydarzeń I wojny światowej. Były to udane przedsięwzięcia, z czego jestem bardzo zadowolony. Świetni ludzie, świetne przyjęcie, świetne imprezy – i to rangi międzynarodowej. Poznałem tam ludzi ze Słowacji, z Niemiec, Rosji, Ukrainy, Austrii i Węgier.
W jakie postacie się dotychczas wcielałeś? Zaczęło się od Żyda, prawda?
Właściwie to nie. Pierwszą postacią, którą zagrałem na mławskim rynku, był handlarz. Dopiero później pojawił się Żyd. Przyznam, że w pewnym momencie byłem już trochę zmęczony tą rolą. No bo ileż można tego Żyda grać? Ale wiele osób mi mówiło, że naprawdę w tej roli wyglądam świetnie. No i lekko się ona do mnie przykleiła. A ja do niej.
Mówisz, że rola Żyda już ci się trochę przejadła. A w której kreacji czułeś się najlepiej?
Właśnie w tej [śmiech]. Wiadomo, że postać Żyda kojarzy się z naszą mławską historią. Nie ukrywam, że choć ja akurat nie mam takiego pochodzenia, dobrze się w tym czuję. Poza tym szczególne miejsce w moim sercu zajmuje powstanie warszawskie. Gdzieś tam zaistniałem – również w filmie, w którym moja postać została ujęta. Epizody z powstania odtwarzaliśmy też w Ciechanowie i w mławskim parku. Jakoś się lepiej czuję w tym mundurze.
Które role są dla ciebie bardziej wymagające – cywilne czy wojskowe?
I te, i te. Nie ma gorszych lub lepszych, mniej lub bardziej wymagających. Każde wyjście i każda rola – tak to nazwijmy, choć ja nie jestem żadnym fachowcem – wymaga pewnych przygotowań i skupienia. Wychowano mnie w ten sposób, że albo się coś robi dobrze, albo w ogóle. Więc na pewno przygotowanie historyczne – i to jest fajne, bo w ten sposób sobie przypominam, że trzeba zajrzeć do książki, do źródeł. Z rekonstrukcjami, zwłaszcza wojskowymi, jest tak, że z roku na rok ten poziom przygotowań i dbałości o detale jest coraz wyższy. Początkowo nie zwracano na to aż takiej uwagi i różne rzeczy mogły przejść, ale teraz praktycznie każdy szczegół, nawet guzik, jest istotny.
Wzdrygasz się nieco na słowo „rola”. Nie lubisz, gdy nazywają cię aktorem?
Nie. Jestem tylko rekonstruktorem amatorem. I już. Dla mnie słowo „rekonstruktor” jest już tak wysoką półką, że na mój użytek to wystarczy.
Rekonstrukcje to bezpieczny „sport”? Masz przecież do czynienia z bronią, materiałami wybuchowymi, scenami walk…
Jak się jeździ na rowerze, też się można przewrócić. Każde pole rekonstrukcyjne jest zabezpieczone i oznaczone. Mamy świadomość, co możemy robić. Jak się idzie do lasu, można złapać kleszcza – jak się idzie na pole rekonstrukcyjne, można „wleźć” nie tam, gdzie trzeba. Ale zarówno w lesie, jak i na polu rekonstrukcyjnym, są wyznaczone drogi. Aczkolwiek na Uniszkach miałem dwa razy taką sytuację, że mnie o mało czołg nie rozjechał. Byłem wtedy „ranny” i nie mogłem się przed nim cofnąć. W pewnym momencie już myślałem, że wstanę i spalę tę inscenizację. Bo już czułem gąsienice przed sobą! Na szczęście zatrzymał się parę metrów przede mną. Z kolei w Łomiankach mieliśmy problem z końmi, które przy wystrzałach dostawały szału. Nie każdy koń, jak to się u nas mówi, jest „ostrzelany”. Są konie, które – gdy wyciągasz broń i przeładowujesz – wiedzą, o co chodzi. Ale są takie, które wtedy wariują. Niebezpieczne są też kamyczki w pobliżu miejsc, gdzie są wybuchy. Dlatego pirotechnicy zawsze tak dokładnie je wymiatają. Ja raz dostałem takim kamykiem w plecy. Boli niesamowicie, a po trzech dniach siniak we wszystkich kolorach tęczy.
Co dla ciebie jako rekonstruktora jest najtrudniejsze?
Wolałbym raczej powiedzieć, co jest dla mnie łatwe. Bo dla osoby, która ma etykietę „rekonstruktor”, wszystko musi być łatwe. To nie może być trudne.
Czyli wyzwań się nie boisz. Nie ma takiej roli, której byś nie zrekonstruował?
Nie dostałem jeszcze propozycji, żeby wcielić się w taką osobę. Podejrzewam, że dałbym sobie radę.
Domyślam się, że rekonstrukcje to kosztowne hobby…
Tak. Wciągające, ale kosztowne. Każde hobby to jest jakaś inwestycja. Żeby zbierać znaczki, trzeba mieć klaser. Żeby łowić ryby, trzeba kupić sobie wędkę. Rekonstrukcje też wiążą się z wydatkami. Ja w swojej kolekcji mam ileś tam mundurów. Ale to nie jest tak, jak się niektórym wydaje – że wychodzę na rekonstrukcję, mam mundur i to już jest wszystko. A gdzie jest pas? Gdzie są ładownice, atrapy broni? I wszystko musi być dostosowane do danego okresu historycznego. Jak już mówiłem, jeszcze jakieś piętnaście lat temu rekonstruktorom było bardzo wygodnie, teraz jednak wymagania są już bardzo wyśrubowane. Na przykład, spójrz na taki mundur legionisty z 1920 roku i rzecz, której z zewnątrz nie widać: po spodniej stronie guzików są bicia, których tak naprawdę nikt nie ogląda, ale ja je widzę i mam je na każdym guziku. To kosztuje. Aczkolwiek jest fajnie, bo jest wiele sklepów internetowych i są fachowcy, którzy spełniają te wymagania. Ciekawostka: mundur, który ci pokazywałem, szyła firma, która wykonała ubiory do „Gwiezdnych wojen”!
Jestem pod wrażeniem. Powiedz mi, czy każdy może zostać rekonstruktorem? Trzeba mieć do tego jakieś szczególne predyspozycje?
Nie każdy może pisać wiersze, nie każdy może robić zdjęcia, nie każdy musi i może być rekonstruktorem. Najlepiej dawać przykłady z samego siebie, i ja mówię o sobie. Wiesz, czemu nie jestem śpiewakiem, nie należę do chóru? Bo nie potrafię śpiewać. A czemu robię zdjęcia? Bo nie potrafię malować.
Co więc trzeba w sobie mieć, żeby móc podjąć się czegoś takiego, jak rekonstrukcja?
Na pewno trzeba bardzo długo przemyśleć, co ja mogę z siebie dać drugiej stronie. Same chęci są super, ale w pewnym momencie powstaje taka bariera: co mogę, co potrafię, i co wyniknie z tego. Pamiętam wiele osób, które brały udział w jednej lub dwóch rekonstrukcjach i powiedziały, że to nie dla nich. Myślę w tej chwili o pewnej przyjaciółce, która została od razu rzucona na głęboką wodę. Znasz zapewne film „Wołyń”. Nasza grupa rekonstrukcyjna została zaproszona do Przemyśla na rekonstrukcję „Rzezi na Wołyniu”. To było wstrząsające. Tam była nawet specjalna ochrona, która nas pilnowała, bo „koledzy” z tamtej strony – bojówkarze z Ukrainy – chcieli nas przepędzić. I ta nasza koleżanka znalazła się w prawdziwym piekle. Stwierdziła, że to koniec, że to nie dla niej.
O czym powinien pamiętać ktoś, kto zdecydował się pierwszy raz wyjść na plan rekonstrukcyjny?
Zanim wejdzie na plan, musi mieć swoją wizję: kim chciałbym być, jaką postać mogę odgrywać. Tu zaczyna się kompletowanie ubioru i swojej postaci. Później wchodzi w grę kwestia opieki ze strony starszych stażem rekonstruktorów, którzy muszą tego początkującego ukierunkować. Tak to działa. Ja sam, jeśli chodzi o rekonstrukcje militarne, przez pierwszy rok biegałem z rzeczami, które nie były moje, tylko pożyczone od kolegów. I choć rzeczy oryginalnych się nie używa, bo te trzyma się tylko na półce, a nosi się repliki, to też nie każdy ma możliwość, żeby je od razu zdobyć. Na nie trzeba czekać. Nie ma tak, że dzwonię do producenta i są potrzebne rzeczy.
Wróćmy do Mławy. W tym roku, z powodów finansowych, po raz pierwszy nie zorganizowano rekonstrukcji bitwy na przedpolach miasta. Czy twoim zdaniem tradycja mławskich rekonstrukcji powinna być kontynuowana?
Na pewno tak. Ludzie byli lekko zdegustowani tym, że nie ma tego wyjazdu na Uniszki Zawadzkie. Aczkolwiek mam wrażenie, że „Inscenizacja nalotu bombowego na Mławę” chyba większe wywiera wrażenie… Wiesz, czemu? Bo to jest wyjście z domu na spacer. „Kurczę! Znowu to zobaczę! I ci Niemcy będą! Ci Polacy! Samolot!”. To jest takie nasze lokalne. Ale i Uniszki są wyjątkowe. Przez te kilkanaście lat jeżdżenia na rekonstrukcje po całej Polsce naocznie się przekonałem, że nigdzie indziej nie ma takiej fortyfikacji. Może to zabrzmi trochę poetycko, ale mam wrażenie, że te schrony bojowe, jak patrzą na naszą inscenizację, to się cieszą, że są jeszcze razem z nami. Bo patrzą na to i żyją tym, mając w pamięci to, co było ileś lat do tyłu. Dla mnie taki schron bojowy to jest kaplica. Tam ginęli ludzie. Ja wielokrotnie byłem świadkiem wandalizmu. Jak tak można? To jest zero szacunku. My Polacy mamy coś takiego, że wytykamy sąsiadom, że nasze polskie groby są zaniedbane. A czemu my sami nie potrafimy ich poszanować? Owszem, trzeba wymagać, ale najpierw od siebie. Nie chcę używać górnolotnych słów, ale ja czuję się i jestem patriotą. To są nasze korzenie.
Uważasz, że rekonstrukcja może to zmienić?
Tak. Powiem więcej: jeśli na tę czy inną rekonstrukcję przyjedzie ileś osób, a wśród nich dziecko, które zamiast szukać tego w internecie, zapyta: „Mamo, tato, a to właśnie tak wyglądało?”, mocniej to do niego przemówi, niż suche fakty. Do przeczytania książki nikogo nie zmusisz, a w internecie są inne fajne strony do oglądania. Rekonstrukcja to coś, co wpada najpierw w oko, a następnie do umysłu i do serca. Może dzięki temu gdzieś tam w tej młodej polskiej duszy coś zatrybi.
Jak sądzisz, czy na naszym terenie można byłoby zrekonstruować również inne wydarzenia? Kilkakrotnie mogliśmy już oglądać inscenizację odbicia więźniów z placówki UB przy ul. Reymonta. Czy znalazłyby się również jakieś inne epizody z naszej lokalnej historii warte upamiętnienia właśnie w ten sposób?
Oczywiście, że tak! Mnie i żonie marzy się, żeby zrobić rekonstrukcję powstania warszawskiego.
W Mławie?
No właśnie! A kto wie w naszym kochanym mieście, że wspaniała dziewczyna, u nas urodzona, walczyła jako sanitariuszka? Wyprowadziła masę osób z powstania warszawskiego. Nazywała się Zofia Orlicka. Napisaliśmy już projekt i złożyliśmy go w urzędzie miasta. I on przeszedł, tylko dostaliśmy za mało funduszy, więc na tę chwilę przepadł. Nawet przy założeniu, że nasi przyjaciele rekonstruktorzy przyjadą do Mławy po kosztach, to jest za mało. Za tę kwotę moglibyśmy zrobić zaledwie stronę niemiecką, a co z resztą? Trzeba jeszcze przecież naszą grupę rekonstrukcyjną ubrać, zorganizować pirotechnikę, nagłośnienie i inne rzeczy. To jest za mało, nawet gdybyśmy znaleźli sponsorów. Planowaliśmy to zrobić przy ul. 18 Stycznia, przy „kamienicy Zdziarskich”. To świetna lokalizacja na taką rekonstrukcję. Zaprosilibyśmy też na nią osoby z najbliższej rodziny Zofii Orlickiej.
Ale to nie wszystko. Kalkówka. Projekt też już mamy napisany, ale i on nie doszedł do realizacji, bo władze kościelne nie wyraziły zgody, twierdząc, że byłoby to dla ludzi zbyt wstrząsające. Ale nie robilibyśmy drastycznych scen rozstrzelań – planowaliśmy, żeby to była gra muzyki i świateł.
Myślałem też o rozszerzeniu nalotu na mławski rynek. W tej chwili odbywa się to w zamkniętej przestrzeni między kościołem i ratuszem a MDK-iem. Moim zdaniem powinno się to dziać na wszystkich czterech ulicach Starego Rynku. Widz miałby możliwość przemieszczania się. Sama inscenizacja mogłaby trwać godzinę, natomiast życie miasta powinno trwać przynajmniej dwie godziny. Odgrywamy to, co się działo, wokół całego rynku. Piknik militarny, który się tutaj odbywa, przesunąłbym tak, żeby się kończył dwie godziny przed inscenizacją. Wtedy wchodzimy my, rekonstruktorzy, i zagarniamy cały rynek.
Granie w rekonstrukcjach jest zaraźliwe? Syn Daniel i żona Dorota już poszli w twoje ślady…
Można tak powiedzieć. To wynika z naszego wychowania. W naszym domu stało się to niejako obowiązkiem.
W takim razie chyba już domyślam się, jak odpowiesz na kolejne pytanie. Co tobie osobiście daje granie w rekonstrukcjach? Radość? Adrenalinę? Poczucie pełnienia społecznej misji? Sławę?
Absolutnie nie robię tego dla sławy. Urodziłem się w tym mieście, wychowałem i to jest mój obowiązek. Jeśli ja i moja rodzina mamy takie predyspozycje, że możemy coś zrobić dla tego miasta i potem przenieść to dalej, robię to. Ja też lubię kapcie, też lubię kawę, też lubię oglądać telewizję. Ale „w międzyczasie” powinienem, a nawet muszę to robić. Coś dać pozytywnego z siebie. Widocznie „Bozia” była na tyle dobra, że mnie i moją rodzinę czymś tam obdarzyła. Wierzę w tak zwane przeznaczenie, w tak zwany palec Boży. Jestem osobą wierzącą i spełniam to, co mi Bóg nakazał. Widocznie Bóg chciał mieć taką osobę. Może w pewnym momencie, gdy miał trochę czasu, pomyślał sobie: „Mam zbyt dużo spraw do załatwienia i może właśnie taki człowieczek, taka mróweczka, będzie wyznacznikiem tego, co chciałbym w tym mieście zrobić”. To jest misja.
Pokrewnym rekonstrukcjom i równie ważnym elementem twojego życia są filmy, w których zagrałeś. Gdzie możemy cię zobaczyć?
W serialach „Wojenne dziewczyny”, „Wojna i miłość”; w filmach „Rekonstrukcja rzezi wołyńskiej w Radymnie”, „Stawka większa niż śmierć”, „Tajemnica lasów Piaśnicy”, „Smoleńsk”, „Kamerdyner”, „Obłoki śmierci”, „Piłsudski”, ,,Sara”, „Kurier”… W sumie jest ich chyba czternaście albo piętnaście. Na planie przeżyłem wiele niezapomnianych – czasem zabawnych, a czasem wzruszających – momentów. Na przykład, gdy nagrywaliśmy w Przemyślu sceny wywózek, podeszła do nas kobieta, która była tego świadkiem – jako mała dziewczynka została wywieziona, a potem wróciła – i mówiła: „Jak wy autentycznie wyglądacie! Ja, jak na pana patrzę, to jakbym widziała swojego ojca”. Oboje wtedy się popłakaliśmy.
Co zaskakujące, rekonstrukcje, w których bierzesz udział, uwieczniasz również na fotografiach. Jak to możliwe, że jesteś w stanie być jednocześnie i rekonstruktorem, i fotografem?
Nie boję się wyzwań zarówno jako rekonstruktor, jak też jako fotograf, i udaje mi się łączyć te dwie aktywności. Jak to robię? Jak każda praca, ma to swoje sekrety. Nie używam Photoshopa – mam swoje proste sposoby, żeby to zrobić. Nie jest żadną tajemnicą, że dużo zdjęć robię już na próbach. Na planie też to jest możliwe, ale jak – to już ci powiem po wyłączeniu dyktafonu.
Co – poza rekonstrukcjami – jest dla ciebie najbardziej wdzięcznym tematem, jeśli chodzi o fotografie?
Jak wiesz, od kilku lat należę do Związku Twórców Ziemi Zawkrzeńskiej i działam w sekcji fotograficznej. Podobno nie powinno się robić zdjęć wszystkiemu, co się widzi, natomiast ja do tego podchodzę inaczej. To, co codziennie widzę, zawsze jest dla mnie inne. Inny kąt widzenia, inne światło, inne osoby, które przechodzą w tym świetle, różne cienie, odbicia. Gdy wystawiam swoje zdjęcia, wiele osób mówi mi: „Kurczę, codziennie przechodzę w tym miejscu, ale ja tego nie widziałem. A ty to zauważasz”. Tak więc nie mam jednej, sprecyzowanej odpowiedzi, że lubię na przykład księżyc albo słońce. Ja to muszę widzieć. Dopiero w momencie, gdy to widzę, moje komórki dają mi sygnał, że to może być fajne.
Czyli szukasz inności w codzienności?
Dokładnie! Tego określenia mi brakowało.
Masz jakieś swoje ulubione zdjęcie?
Tak. Jest ich kilka. Na przykład zdjęcie z kalendarza z zeszłego roku, przedstawiające wieżę ratuszową widzianą na przestrzał przez kościelną dzwonnicę, zatytułowane „Zbuntowana kawka”. Wiele osób zastanawia się, skąd ono i w jaki sposób było robione.
Z okna budynku naprzeciwko dzwonnicy?
Nie. Położyłem się na chodniku. Ludzie, którzy mnie zauważają w takiej pozycji, od razu mówią: „Aha, to ten!”. Wracając do wspomnianego kalendarza – na jego okładce też jest moje zdjęcie, przedstawiające panoramę centrum Mławy. Osoby, które je oglądały, myślały, że robiłem je z jakiegoś podnośnika, tymczasem stałem wtedy na schodach cmentarza parafialnego. Zrobiłem też kiedyś zdjęcie, na podstawie którego człowiek z Mławy, mieszkający teraz we Francji, namalował obraz.
Moją ulubioną jest jednak fotografia znajdującej się do niedawna na cmentarzu figury dziecka, zamieszczona na okładce tomiku wierszy Karola Samsela „Więdnice”. W środku też są moje zdjęcia, na których uwieczniłem płyty z nazwiskami z cmentarza niemieckiego na Mławce. Jest z tym związana fajna historia. Karol poprosił mnie, żeby zrobić właśnie tego typu zdjęcia. Nie wiem, czemu, ale wysłałem mu razem z nimi także tę figurę z cmentarza. I trafiła na okładkę. Powiem więcej, jako autor tego zdjęcia okładkowego zostałem nawet zaproszony na międzynarodowe targi w Warszawie.
Ciekawe przedsięwzięcie także przede mną. Joasia Tańska [dyrektor Zespołu Ośrodków Wsparcia w Mławie – przyp. red.] zaprosiła mnie do zrobienia fotografii do kalendarza profilaktycznego. Na zdjęciach znajdą się głównie ludzie związani z tematyką tego rodzaju pomocy. Dodam, że w takiej pracy bardzo mi się przydaje doświadczenie zdobywane na rekonstrukcjach. Dzięki temu wiem, jak dobrze ustawić scenę.
Ja osobiście bardzo lubię fotografować przyrodę. Co, jako bardziej doświadczony kolega, mógłbyś mi doradzić? Na co powinienem zwracać szczególną uwagę?
Bardzo ważny jest sprzęt. To jest ostatnia półka robienia zdjęć. Oko, mózg, dusza, dopiero potem sprzęt. I już. I nie ważne, czy robisz przyrodę, czy architekturę, czy portret. Sprzęt jest bardzo ważny, choć nie najważniejszy. To tak jak w życiu: bardzo ważny jest pieniądz, ale nie może być najważniejszy. Po to Bóg nam dał oczy i wolę, a dopiero potem narzędzia.
Rekonstrukcje, filmy i fotografia to niejedyne twoje artystyczne oblicza. Piszesz też wiersze. Jak to się zaczęło?
Od Marillionu. Zanim się zakochałem w mojej żonie, moją miłością była muzyka. Tomasz Beksiński prowadził kiedyś audycję „Wieczór z płytą kompaktową”. W pewnym momencie zapowiedział: „Proszę państwa, tu jest taka nowa płyta „Real to Reel” zespołu Marillion”. To leciało około 22:00. I trafiło we mnie! „Real to Reel” po prostu pojechał po mnie, a ja po nim. I wszystko zaczęło się właśnie od tej płyty. Świetna muzyka, świetna melodia, ale chciałem wiedzieć, o czym to jest. Bo to nie były czasy, kiedy wszystko można znaleźć w internecie. No i dowiedziałem się, o czym i o kim to jest. Nie znam angielskiego, ale – uczyłem się języka z płyt Marillionu, Pink Floyd, Black Sabbath, Iron Maiden i innych. Moje teksty powstały między innymi z inspiracji Marillionem. A jako że wychowałem się na punk rocku i heavy metalu, zacząłem pisać teksty właśnie dla takich kapel. I tak sobie powoli dłubałem. Na polskim gruncie miałem zaszczyt poznać Tomka Lipińskiego, Korę, Kayę. Mało osób o tym wie, ale miałem nawet mały udział w tekstach Maanamu. Tak więc to od muzyki zaczęły się moje „eksperymenty wierszowe”.
Ja to tłumaczę jeszcze w ten sposób: Każdy z nas, gdy się rodzi, to krzyczy. Co robi, jak umiera – tego jeszcze nie wiem. Ja między krzykiem, że jestem i żyję, a momentem, gdy zasnę i odejdę, napisałem kilka wierszy. Dlaczego? Z takiego samego powodu, jak robię zdjęcia, jestem rekonstruktorem, jestem mężem i ojcem, mieszkam w tym mieście – z takiego samego powodu piszę wiersze.
Jak u ciebie przebiega proces twórczy? Pisanie przychodzi ci łatwo, czy może każdy wiersz rodzi się w bólach?
Gdybym zawsze mógł pisać to, co chcę, wydałbym już kilka książek. Szybciej myślę, niż piszę, a że chwila jest ulotna – ucieka mi to. Mój aparat w ciągu sekundy potrafi zrobić osiem zdjęć. A ja nie zdążę jednego wersu zapisać w ciągu dwóch sekund. I gdzieś to potem tracę. Choć też nie do końca, bo zapisuję sobie w głowie pewne skróty myślowe, które potem rozwijam. Rozwijam po to, żeby poprawić, a następnie ocenić. To jest znów tak jak z fotografią: marzy mi się aparat, który robiłby zdjęcia w każdej sytuacji, ale nie posiadam takiego sprzętu. Tak samo często nie pamiętam tego, co pomyślałem, żeby to przelać na papier. Ale może to i dobrze, bo mógłbym wówczas może zapisać coś, czego Bóg nie chciał, żebym zapisał. Może właśnie po to jest ten czas na przemyślenie. Chcę iść w jakość, a nie ilość.
Z którego ze swoich wierszy jesteś szczególnie dumny?
Z tego, którego część tekstu znalazła się w hymnie Szkoły Podstawowej w Nosarzewie Borowym. To wiersz o malarzu Wojciechu Piechowskim [który urodził się właśnie w Nosarzewie Borowym – przyp. red.]. Nie piszę jednak dużo i dla mnie każdy mój wiersz jest fajny, bo jest dopieszczony. Nie piszę o rzeczach oczywistych, na przykład o tym, że świeci słońce. To dobrze, że świeci, ale dla mnie to nie jest powód do napisania wiersza. Czasem lubię ciemne strony. To jest tak, jak z guzikiem – jak on jest i się trzyma, to jest fajnie. Ale ja bym wolał napisać wiersz o guziku, pod którym zabrakło nitki, jak on spada albo siedzi jeszcze w ostatnim momencie, gdy ta nitka go trzyma.
A w czym ty sam się zaczytywałeś i czym nasiąkłeś, że tak to ukształtowało twoją wrażliwość poetycką?
Bardzo ważnym filarem był wspomniany już Marillion. A spoza muzyki: Lem! Nasz wspaniały Lem! Gdy czytałem Lema, zastanawiałem się, czy on przewidywał, czy opisywane przez niego rzeczy za mojego życia będą istnieć. Czy to, co pisał, się spełni, czy nie. Był taki czas w moim życiu, że zaczytywałem się fantasy, zwłaszcza Tolkienem, którego chyba wszystko przeczytałem, a przynajmniej mam taką nadzieję. No właśnie – wracając do Marillionu, w pierwszej wersji ten zespół miał się nazywać Simarillion [tytuł zbioru opowieści J.R.R. Tolkiena – przyp. red.]. „Simarillion” to jest testament. I tu dochodzę do Starego i Nowego Testamentu – to jest najlepsza literatura, jaką ktoś mógłby kiedykolwiek i napisać, i przeczytać. Ktoś musiał być bardzo mądry, żeby to napisać, żeby później ktoś mądry mógł to odczytać. Tak więc słuchałem muzyki, czytałem literaturę – i siłą rzeczy musiałem to powiązać.
Rekonstrukcje, filmy, fotografia, muzyka, poezja… Jesteś człowiekiem naprawdę wielu talentów, o pięknej, artystycznej duszy. Czy jest jeszcze coś niezwykłego, czego o tobie nie wiemy?
Jest jeszcze taka mała półka w moim życiu. Zbieractwo! Nasza rodzina jest właścicielem okazałej kolekcji zegarów. U nas w mieszkaniu w tym momencie wisi tylko dwadzieścia… Mam też pokaźną kolekcję płyt i kaset z muzyką rockową. No i jeszcze dzwonki, ikony i figurki świątków. Część ikon jest współczesnych, ale część to autentyki sprzed ponad stu lat. Często, gdy gdzieś pojedziemy i widzę coś interesującego, po prostu nie mogę się powstrzymać, żeby tego nie kupić. Tak samo jest też z książkami, które powoli zaczynają się nam już nie mieścić w mieszkaniu.
Niesamowite! Znów jestem pod wielkim wrażeniem. Powiedz, czego chciałbyś jeszcze w życiu dokonać – zarówno jako artysta, jak też jako człowiek?
Po pierwsze, czuję się na pewno człowiekiem, który do czegoś dąży, nie czuję się artystą…
Twórcą?
Bardziej. Czuję się człowiekiem, który coś tworzy dzięki między innymi Związkowi Twórców Ziemi Zawkrzeńskiej. Udało mi się w moim życiu, dzięki mojej żonie i rodzinie, coś tam już osiągnąć. Jestem bardzo dumny, że w pewnym momencie udało mi się przynieść do mojego domu na własnych piersiach dwa wyróżnienia – medale Pro Patria i Zasłużony dla Miasta Mława. W przeciągu roku być dwukrotnie zauważonym to jak na jedną osobę sporo. Dziękuję osobom, które mnie doceniły. To jeszcze bardziej mnie mobilizuje.
A co jeszcze chciałbym zrobić? Jest tego sporo! Na pewno chcę wydać kolejny tomik poezji, a także książkę – album o Mławie. Moje zdjęcia są co prawda w różnych wydawnictwach, ale to są prace zbiorowe. Chciałbym wydać swój album. A moim takim największym marzeniem jest mural. Mam nadzieję, że uda się to zrobić za mojego życia. Mam pomysł kto, co i dlaczego. Wstępnie mam sponsorów i miejsce: na ścianie naszego bloku przy ul. Płockiej. Zrobię projekt tego muralu i zatrudnię ludzi, którzy go wykonają. Przeprowadziłem już kilka rozmów z artystami. Będzie to mural poświęcony obrońcom Mławy 1939 r. Powiem więcej, do tego projektu chciałbym zaangażować osoby, które brały udział w rekonstrukcji. Nie chcę wykorzystywać ikon, które znamy z fotografii, lecz ludzi, którzy „udział brali” i ubrać ich w barwy patriotyzmu właśnie na takim muralu. To nie będzie stricte oddanie twarzy, lecz zarys. Myślę też, żeby na muralu znaleźli się niedawno zmarli ostatni obrońcy Mławy. Co jednak bardzo ważne, nie jest to mój pomysł, lecz mojego syna.
I ja to muszę zrealizować! Tak ma być! Mam nadzieję, że opatrzność Boża mi w tym pomoże.
Rozmawiał Krzysztof Napierski
Wywiad ukazał się również w grudniowym numerze kwartalnika „Mława Life” – magazynu wydawanego przez portal „Nasza Mława”. Czasopismo dostępne jest m.in. w naszej redakcji przy Alei Piłsudskiego 5a w Mławie (budynek biura nieruchomości).
Panie Darku niech pan walczy kler chce mieć wplyw na wszystko musi pan to zrobić wbrew księżom
Panie pan bicia od sygnatury nie odróżnia?
A który to ksiądz zbojkotował przedstawienie na Kalkowce proszę to sprostowac albo ujawnić nazwisko