„Zabraniajcie, aby w drugie i trzecie święto wielkanocne mężczyźni kobiet, a kobiety mężczyzn nie ważyli się napastować o jaja i inne podarunki, co pospolicie się nazywa dyngować, ani do wody ciągnąć, bo swawole i dręczenie takie nie odbywają się bez grzechu śmiertelnego i obrazy imienia Boskiego”.
To fragment uchwały „Dingus prohibetur” synodu diecezji poznańskiej z 1420 roku (cyt. za: Hanna Szymanderska: „Polskie tradycje świąteczne”). Uważa się, że jest to najstarszy polski dokument wspominający o popularnym do dziś śmigusie-dyngusie – praktykowanym w drugi dzień Wielkiejnocy zwyczaju polewania się wodą. Jak widać, dawniej był on z całą surowością piętnowany przez Kościół. W jednym z piętnastowiecznych kazań możemy przeczytać, że „niedziela wielkanocna i dwa dni następne pełne są nierządnej zabawy, obmierzłego dyngowania i rozmaitych guseł. Mężczyźni i kobiety łupią się, dyngują wzajemnie o podarki, mianowicie jajka, ciągną się do wody, przyczem niejednego duszą albo topią, smagają się rózgą i pięścią” (cyt. za: H. Szymanderska, dz. cyt.). Jeśli jakiś wierny oddawał się regularnie tego typu zabawom i w żaden sposób nie można go było przed tym powstrzymać, człowiekowi takiemu groziła nawet ekskomunika, a w dalszej konsekwencji – zakaz pochówku na cmentarzu.
Antyczne pochodzenie
Korzenie lanego poniedziałku sięgają jednak aż starożytności. Jak podaje Zygmunt Gloger („Rok polski w życiu, tradycyi i pieśni”), podobne obyczaje funkcjonowały u ludów asyryjskich w Azji, u Birmanów we wschodnich Indiach oraz wśród dawnych Słowian. Jędrzej
Kitowicz w swoim „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” wspomina z kolei o Żydach jerozolimskich, którzy ludzi „schodzących się i rozmawiających o zmartwychwstaniu Chrystusowym wodą z okien oblewali dla rozpędzenia z kupy i przytłumienia takowych powieści”. Jak jednak dodaje, niektórzy upatrują początków dyngusa dopiero od momentu wprowadzenia wiary chrześcijańskiej do Polski, kiedy to nie można było mnóstwa neofitów chrzcić pojedynczo, więc napędzano tłumy do wody i w niej zanurzano.
Pochodzenia samych nazw „dyngus” i „śmigus” należy z kolei upatrywać w języku niemieckim. Filozof Karol Libelt twierdził, że „dyngus” jest spolszczeniem niemieckiego „Dünn gass” (cienkusz, wodnista polewka, chlust wody), badacze języka i kultury Aleksander Brückner i Jan Aleksander Karłowicz wskazywali z kolei, że wyraz ten pochodzi od czasownika „dingen” (wykupywać się, szacować). Ta ostatnia etymologia jest związana ze zwyczajem dawania okupu – np. jajek – żakom i chłopcom wiejskim, aby ci nie oblewali ofiarodawcy wodą. „Śmigus” zaś pochodzi zapewne od niemieckiego „Schmackostern”, jak nazwano jeden z obrzędów związanych z witaniem wiosny (młodzi mężczyźni chodzili rankiem do swoich dziewcząt i delikatnie dotykali ich gołych rąk i nóg gałązkami brzozy lub wierzby).
Jakby wyszli z jakiego potopu
Wróćmy jednak na nasze rodzime podwórko. W Polsce śmigus-dyngus zadomowił się na dobre i stał się zwyczajem bardzo demokratycznym. „Była to swawola powszechna w całym kraju tak między pospólstwem, jako też między dystyngowanymi; w poniedziałek wielkanocny mężczyźni oblewali wodą kobiety, a we wtorek i inne następujące dni kobiety mężczyzn, uzurpując sobie tego prawa aż do Zielonych Świątek, ale nie praktykując dłużej jak do kilku dni” – pisze J. Kitowicz. Sposoby owego oblewania były rozmaite, a zależały chyba tylko od „wrażliwości” uczestników zabawy i dostępnych środków. Tak więc dystyngowani panowie oblewali swoje damy po ręce lub gorsie wodą różaną lub innymi perfumami, bardziej rozrywkowi i „wylewni” chłopcy zaś korzystali ze zwykłej wody, której nabierali szklankami, garnkami bądź nawet wiadrami. „A gdy się rozswawolowała kompania, panowie i dworzanie, panie, panny nie czekając dnia swego, lali jedni drugich wszelkimi statkami, jakich dopaść mogli; hajducy i lokaje donosili cebrami wody, a kompania dystyngowana, czerpając do nich, goniła się i oblewała od stóp do głów, tak iż wszyscy zmoczeni byli, jakby wyszli z jakiego potopu” – czytamy u Kitowicza. Na ulicach miast młodzież obojga płci czyhała z sikawkami i wypełnionymi wodą garnkami na przechodniów (nieraz oberwało się nawet jakiemuś nestorowi lub księdzu), na wsiach zaś parobcy – jak pisze autor „Opisu obyczajów” – „łapali dziewki (które się w ten dzień, jak mogły, kryły), złapaną zawlekli do stawu albo do rzeki i tak wziąwszy za nogi i ręce wrzucili, albo też włożywszy w koryto przy studni lali wodą poty, póki się im podobało”. Nic dziwnego, że podobne zabawy wielu później musiało poważnie odchorować, nawet jeszcze tego samego dnia dostając gorączki i dreszczy.
Topienie niedźwiedzia i… cyganka
Wielkanocne zabawy miały też swoje różne warianty w poszczególnych regionach Polski. I tak Mazowszanie oraz Mazurzy odróżniają opisywany powyżej „dungus” od „śmigusa”, który łączą dodatkowo ze zwyczajem okładania się rózgami (analogicznym do wspomnianego wyżej niemieckiego Schmackostern). Kultywowano tutaj także tradycję obnoszenia witek wierzbowych lub leszczynowych i brzozowych jako palmy nazywane „śmigustnicami”. Mazowszanie zwykli również w tym czasie topić symbolizującego zimę niedźwiedzia.
Na Kujawach z kolei parobcy wchodzili z miednicą na dach wiejskiej karczmy i, uderzając głośno w dno naczynia, obwoływali dziewczyny, które miały zostać oblane wodą. Chłopak taki – jak to odnotowuje Gloger – „zapowiadał, ile dla której potrzeba będzie do jej szorowania wozów piasku, perzu na wiechcie, grac do skrobania, ile kubłów wody i mydliska”. Miało to symbolizować kąpiel po pokucie wielkopostnej, obmywającą zaniedbanego cieleśnie człowieka.
W niektórych rejonach zaś – o czym zaświadcza etnograf Franciszek Gawełek – „przebierają się chłopcy za cyganów i zbierają datki. Po skończeniu tego obchodu udają się za wieś, gdzie w rowie topią »małego cyganka», tj. zawiniątko ze słomy, które obnosili ze sobą” (cyt. za: H. Szymanderska, dz. cyt.).
Krzysztof Napierski