Za komuny ujęła się za ofiarami milicyjnej „dyskoteki”. Próbowano – z poparciem Kiszczaka – usunąć ją z zawodu. Ludzie „Solidarności” śpiewali jej „Jeszcze Polska nie zginęła”. Sędzia, adwokat i notariusz z Mławy oraz zapalona podróżniczka Barbara Cegielska. Rozmawia Iwona Łazowa
Po studiach chciała Pani być prokuratorem, a została sędzią. Związała Pani swoje życie z Mławą. Jakie ścieżki przywiodły Panią do naszego miasta i sądu?
Pochodzę z Kuczborka, tam się urodziłam wychowałam i tam mieszkałam do 1997 r., kiedy to przeprowadziłam się na stałe do Mławy. Wiele lat wcześniej skończyłam Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Wyspiańskiego w Mławie. Następnie studiowałam prawo na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Podczas studiów myślałam, żeby zostać prokuratorem.Jednak życie to zweryfikowało i dobrze się stało. Wtedy mężczyźni mieli większe niż kobiety szanse dostania się na aplikację prokuratorską. Wszystkie prokuratury, do których złożyłam dokumenty, odmawiały mi. Wówczas, tak jak i teraz, nie było łatwo dostać się na jakąkolwiek aplikację, a zwłaszcza na sądową, prokuratorską i adwokacką. Po ukończeniu studiów, ostatniego dnia pobytu w Toruniu, wysłałam podanie do ówczesnego Sądu Wojewódzkiego w Ciechanowie z tymczasową siedzibą w Płońsku o przyjęcie mnie na aplikacje sądową, bez przekonania, czy jest to właściwa decyzja. Pamiętam, że na rozmowę kwalifikacyjną do Sądu w Płońsku, pojechałam następnego dnia po powrocie z wyjątkowych wczasów w Soczi. Tam, ku mojemu przerażeniu, okazało się, że na jedno
miejsce – na etatową aplikację sądową – jest 13 kandydatów, w tym
5 mężczyzn. Jednak wybrano moją kandydaturę.
W mojej rodzinie nie było tradycji prawniczych. Moja matka ukończyła
7 klas przed wojną. Ojciec pracował jako z-ca kierownika referatu
wojskowego w Starostwie w Mławie. Znam go tylko ze zdjęć,
ponieważ zmarł, kiedy miałam zaledwie 3 lata. W czasie okupacji
ojciec działał w Batalionach Chłopskich, pod pseudonimem „Jałocha”
– o czym pisał w swojej publikacji profesor Juszkiewicz. Po
wojnie ojciec należał do PSL-u Mikołajczyka, która to organizacja
była tępiona przez komunistów. Działaczom, w których gronie był
mój ojciec, podrzucono broń z amunicją i pod zarzutem nielegalnego
jej posiadania wszystkich aresztowano oraz osadzono w więzieniu
na Rakowieckiej w Warszawie. Po kilkumiesięcznym pobycie
tamże, gdzie jak twierdziła moja matka, ojciec stracił zdrowie, on
i jego koledzy zostali zwolnieni, bez postawienia im jakichkolwiek
zarzutów, a po powrocie do Mławy, prawdopodobnie wszyscy byli
witani uroczyście – takie były czasy.
Słyszałam, że jako sędzia podchodziła Pani do każdej
sprawy z wielkim zaangażowaniem i wydawała nietypowe wyroki?
W sądzie, po aplikacji, pracowałam przeszło trzy lata. Orzekałam
w Wydziale Cywilnym, Komisjach Odwoławczych d/s. Pracy, ale
przede wszystkim w Wydziale Karnym. Praca sędziego jest trudną
i odpowiedzialną, bowiem orzeczenia wydawane przez niego
mają wpływ na losy człowieka, który stoi za tym orzeczeniem,
na jego wolność, reputację, majątek, rodzinę… Lubiłam swoją pracę, pomimo iż przygotowanie do przeprowadzenia rozprawy, przeprowadzenie jej, a później sporządzanie uzasadnienia wydanego orzeczenia pochłaniało bardzo dużo czasu i niejednokrotnie było bardzo dużym obciążeniem psychicznym. Wyroki skazujące
wydawałam tylko wówczas, gdy w świetle materiału dowodowego
przedstawionego w sprawie, wina oskarżonego nie budziła żadnych
wątpliwości. W przeciwnym wypadku wydawałam wyroki uniewinniające,
co ku niezadowoleniu prokuratury zdarzało się wcale nie
tak rzadko. Starałam się wydawać wyroki sprawiedliwe, uwzględniające
wszystkie okoliczności obciążające i łagodzące. Szczególnie
wnikliwie ważyłam kary pozbawienia wolności, ponieważ uważałam
i uważam, że wolność obok zdrowia są najważniejszymi dobrami
dla człowieka. Dlatego też, wymierzałam kary pozbawienia wolności
zgodnie z możliwościami, jakie daje kodeks karny, np. rok i jedenmiesiąc, rok i trzy miesiące. Ówczesny Prezes Sądu Wojewódzkiego
– w trakcie jednej z rozmów ze mną – skomentował to, że „sąd
to nie apteka” i przy wydawaniu wyroków nie powinnam bawić się
w aptekarza i wydawać je w wymiarze: rok, rok i 6 miesięcy, dwa
lata, dwa lata i sześć miesięcy. Na mój sposób wymierzania kary
pozbawienia wolności niewątpliwie miał fakt, iż jako studentka,
w ramach działalności w Kole Penitencjarnym, zwiedziłam kilka
zakładów poprawczych i kilka zakładów karnych, w tym najcięższy
w Polsce – zakład karny we Wronkach i poznałam warunki tam
panujące, a zwłaszcza tajniki drugiego życia za murami więziennymi.
Ze strony osób skazanych, nigdy nie spotkała mnie jakakolwiek
przykrość. Zdarzało się, że – gdy przeszłam do adwokatury – dawni
skazani byli moimi klientami. Zdarza się, że są moimi klientami –
jako notariusza.
W Mławie sądziła Pani w czasach „Solidarności”. Czy szykany
ówczesnej milicji wpłynęły na rezygnację na rzecz
adwokatury?
Pracowałam jako sędzia, kiedy powstała „Solidarność”. Byłam
przewodniczącą komisji rewizyjnej „Solidarności” działającej przy
Sądzie Wojewódzkim w Ciechanowie. Po wprowadzeniu stanu
wojennego, pod groźbą usunięcia z zawodu, zmuszono działaczy
„Solidarności” do rezygnacji z działalności związkowej. Ja składając
takie oświadczenie, powiedziałam Prezesowi Sądu Wojewódzkiego,
że jest ono nieważne – jako złożone pod przymusem. Ulżyło
mi w tej sytuacji, ale na nim nie zrobiło żadnego wrażenia. Jestem
jedynym sędzią z Mławy, któremu zdarzyło się w okresie stanu
wojennego sądzić w dwóch sprawach o zabarwieniu politycznym.
Za komuny w Mławie był wydział dochodzeniowo-śledczy Komendy
Wojewódzkiej w Ciechanowie. W światku przestępczym nazywany
był „dyskoteką”. Często oskarżeni, którzy byli tam osadzeni, na rozprawie twierdzili, że byli bici. Na co matki oskarżonych na sali
zazwyczaj reagowały płaczem. Takie sytuacje nie były komfortowe
dla składu orzekającego. W okresie po powstaniu „Solidarności”,
a przed wprowadzeniem stanu wojennego, na wokandę tutejszego
sądu trafiła sprawa, w której milicjant z mławskiej komendy
oskarżony został o pobicie małoletniego chłopca w toku dochodzenia,
w wyniku którego przez jakiś okres przebywał na leczeniu
szpitalnym. Rozpoznawaniu tej sprawy towarzyszyło duże zainteresowanie,
zwłaszcza milicji. Wydałam wyrok skazujący, w którym
odnośnie kary wyszłam znacznie ponad żądanie oskarżyciela,
którym był prokurator wojewódzki. W ustnych motywach tego
wyroku powiedziałam, że sygnały o biciu osadzonych na komendzie
milicji w Mławie dochodzą do sądu często, co niejednokrotnie, przy
burzliwej reakcji ze strony osób znajdujących się na sali, stawia sąd
w kłopotliwej sytuacji, jak reagować. Milicjanci nagrali przebieg
rozprawy. Ich przełożeni po odsłuchaniu taśm uznali, że pomówiłam
mławską milicję o bicie osadzonych. Taśma ta drogą służbową
dotarła do ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, gen. Czesława
Kiszczaka, który skierował skargę do ministra sprawiedliwości,
wnioskując o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego i wydalenie
mnie z zawodu sędziowskiego. W międzyczasie wprowadzono stan
wojenny, a sprawa trafiła do Sądu Wojewódzkiego, który wyrok utrzymał w mocy. Milicja jednak nie dawała za wygraną i na skutek interwencji ministerstwa spraw wewnętrznych ówczesny minister sprawiedliwości wniósł o rewizję nadzwyczajną do Sądu Najwyższego, ale i tu utrzymano go w mocy.
Wyrok wydany przez Sąd Najwyższy przechowuję w swoim
archiwum domowym do dziś. W międzyczasie oddalono jeszcze
dwie skargi na mnie. Jako kobieta 27-letnia zostałam sama
z problemami, bez wsparcia środowiska, w którym pracowałam.
Gdy wspominam tamten czas, kręcą mi się łzy w oczach.
Gdy Sąd Najwyższy utrzymał mój wyrok w mocy, następnego
dnia z gratulacjami przyjechał do mnie prezes sądu wojewódzkiego. Zarzuciłam mu, że dotychczas – gdy potrzebowałam pomocy – jego nie było. Na co odpowiedział, że nie chciał przeszkadzać sprawiedliwości samej się obronić. Po pół roku od zakończenia moich kłopotów związanych ze sprawą milicjanta złożyłam prośbę o zwolnienie mnie ze służby w wymiarze sprawiedliwości. Wówczas
wezwano mnie do ministerstwa sprawiedliwości, proponowano
awans, mieszkanie, żebym tylko została. Nie byłam tym zainteresowana,
ponieważ podjęłam już starania o aplikację adwokacką,
po ukończeniu której przez około 20 lat pracowałam jako adwokat,
a od 14 lat prowadzę własną kancelarię notarialną.
Na Pani rozprawie, po ogłoszeniu wyroku, ludzie Solidarności
odśpiewali hymn. W jakich okolicznościach do tego doszło?
Sprawa dotyczyła nauczyciela historii z Zespołu Szkół Zawodowych
w Żurominie, któremu zarzucono niewłaściwe nauczanie historii,
które miało polegać na interpretacji zdarzeń historycznych niezgodnie
z linią polityki partii rządzącej PZPR, za co został zwolniony
z pracy. Odwołał się do Komisji Odwoławczej d/s. Pracy, w której
orzekałam dodatkowo (wówczas nie było sądów pracy). Całe grono
pedagogiczne zeznawało przeciwko niemu. Jedna z nauczycielek
zeznała, że jako polonistka – komunistka, nie może zgodzić się m.in
z faktem, że nauczyciel na lekcjach historii uczy dzieci „Roty” Konopnickiej.
Komisja, której przewodziłam, przywróciła historyka do
pracy. W związku z tą sprawą utkwiły mi w pamięci dwa wydarzenia.
Po odczytaniu orzeczenia wszyscy obecni na sali wstali z miejsc,
unieśli palce ku górze – symbol zwycięstwa – i zaśpiewali „Jeszcze
Polska nie zginęła”. Jeszcze teraz mnie to wzrusza, jak sobie
przypomnę. Pamiętam też wizytę komisarza wojskowego (w okresie stanu wojennego, w każdym województwie najważniejszą osobą
był komisarz wojskowy), który przyjechał do mnie do Sądu, abym
przyspieszyła sporządzenie uzasadnienia orzeczenia. Z rozmowy
z nim wywnioskowałam, że przyjechał, bo kazali mu, ale sprawą nie
był zbytnio zainteresowany. Szkoła odwołała się od orzeczenia przywracającego
nauczyciela do pracy. Jednak Sąd Pracy i Ubezpieczeń
Społecznych w Warszawie utrzymał moje orzeczenie w mocy.
Otrzymała Pani odznakę „Adwokatura zasłużonym”. Ceniono
Panią też w adwokaturze?
Odznaczono mnie za działalność w samorządzie adwokackim oraz
nienaganną pracę. Przez jedną kadencję byłam członkiem Okręgowej
Rady Adwokackiej w Płocku. Przez dwie kadencje byłam sędzią
sądu dyscyplinarnego przy tej radzie. Dwukrotnie byłam członkiem
komisji egzaminacyjnej na aplikantów adwokackich i autorką pytań
z zakresu spraw gospodarczych. Broniłam interesów klientów
w różnych sprawach, karnych, cywilnych, rodzinnych, gospodarczych…
Czterokrotnie broniłam oskarżonych o morderstwo. Praca
adwokata to też ciężki kawałek chleba, zwłaszcza dla kobiety…
Pani pasją są podróże. Jakie kraje udało się zwiedzić?
Moje podróżowanie zaczęło się w czasach studenckich. Pierwszą podróż zagraniczną odbyłam za pieniądze zaoszczędzone na studiach. Pojechałyśmy z koleżanką
do Albeny w Bułgarii w region Złote Piaski. Wyjazdy zagraniczne w komunizmie były bardziej atrakcyjne niż wyjazdy obecne, może dlatego że te wyjazdy nie
były tak „dostępne” jak teraz. Ostatnie święta Bożego Narodzenia i Sylwestra spędziłam w Senegalu i w Gambii. Muszę powiedzieć, że doznania pod względem poznawczym były wstrząsające. Gambia była kolonią angielską, a Senegal francuską. Widać świetność kolonistów i biedę tubylców. Byłam też m.in. na Azorach, Sri Lance, w Japonii, Tajlandii, na Tajwanie, w Republice Południowej Afryki… Swego czasu pojechałam aż za Ural. Jednego roku byłam na rejsie po Obie i Irtyszu, a następnego na rejsie po Jeniseju. Pamiętam, jak od Jeniseju szliśmy 8 kilometrów do gułagu. Zwiedzałam karcery i budynki, w których kiedyś mieszkali
więźniowie. Pokazano nam pręgierz, do którego przywiązywano ludzi. Jechałam koleją transsyberyjską, pociągiem najniższej klasy. Przekraczaliśmy koło podbiegunowe i wracaliśmy z powrotem. Obecnie planuję wyjazdy do Jordanii i na Białoruś.
Na ścianach kancelarii umieściła pani zdjęcia z papieżem Janem Pawłem II. Skąd taka pamiątka?
To pamiątka z pielgrzymki do Watykanu w 1986 roku. Wtedy takie
wyprawy były rzadkością. Dzięki temu, że pojechał z nami ksiądz,
który znał się z seminarium z ks. Stanisławem Dziwiszem, dostaliśmy
się na mszę i audiencję prywatną z pielgrzymami z Wadowic.
Ksiądz opiekujący się pielgrzymami z Polski powiedział nam o zwyczaju
obdarowywania papieża prezentami. Uzbieraliśmy dolary
i kupiliśmy bukiet żółtych róż. Natomiast pielgrzymi z Wadowic
przywieźli Ojcu Świętemu półmisek pełen kiełbasy. Do dziś pamiętam
jej intensywny zapach. Była tak lśniąca, jakby ją ktoś polakierował.
Papież nie mógł powstrzymać się od śmiechu, jak to zobaczył.
Wtedy był jeszcze człowiekiem w pełni sił. Podchodził i z wielu osobami
rozmawiał. Każdy z nas otrzymał od niego różaniec. Zostały
mi fotografie zrobione przez Artura Mariego – osobistego fotografa
naszego papieża. Każde zdjęcie kosztowało dwa dolary. To były dla
nas ogromne pieniądze, ale przeznaczyłam na to większość moich
funduszy. To pamiątka na całe życie.
Dziękuję za rozmowę.
Wspaniała koleżanka w okresie studiów.
A wydawać by się mogło, że wysokowykwalifikowani prawnicy są nudnymi molami książkowymi. Dobrze, że jest czas na aktywny wypoczynek a nie tylko jak wielu w tym zawodzie żyje tylko i wýłącznie pracą.
Wspaniała kobieta, pełen szacunek i uznanie, coraz mniej na tym świecie takich ludzi.