Dlaczego panna młoda zaniemówiła? Z jakich powodów nie powinniśmy za często używać telefonów komórkowych? O przypadkach padaczki wywołanych przez technologię, a także o życiu i pracy w pogotowiu oraz szpitalu w Mławie opowiada nam lekarz Jerzy Kwiecień, który w tym roku ukończył 91 lat.
Jerzy Kwiecień może być najstarszym lekarzem na naszym terenie. Mławianin Roku 2012, lekarz z zawodu, nauczyciel akademicki oraz sympatyczny człowiek opowiada nam o swoim życiu.
Iwona Łazowa: W tym roku ukończył Pan 91 lat. Jako lekarz i mieszkaniec naszego miasta na pewno ma Pan wiele do przekazania młodym pokoleniom?
Jerzy Kwiecień: Jestem tym przedwojennym i wojennym oraz powojennym rocznikiem. Życie przeleciało nie wiadomo kiedy i muszę powiedzieć, że pamiętają o mnie jeszcze ludzie. Urodziłem się 25 maja 1932 roku w miejscowości Kościeszki w powiecie wołkowyskim. Obecnie miejscowość ta znajduje się w Białorusi. 25 maja 2023 roku skończyłem 91 lat. Otrzymałem wiele gratulacji. Znajomi jeszcze się odzywają. W Mławie mieszkałem przez cały ten czas, ale pracowałem od pewnego momentu – w latach 70 i później – w Ciechanowie i Płocku. W tym czasie przyjmowałem też pacjentów w Mławie. Po pewnym czasie – na prośbę dyrektora ZOZ w Działdowie – przez kilka lat prowadziłem poradnię dla kobiet w pobliskim Iłowie. Wspominam tę pracę bardzo przyjemnie. Muszę powiedzieć, że pacjentki były bardzo zdyscyplinowane i zorganizowane. Terminowo się zgłaszały. Zdarzało mi się spotkać moje pacjentki w zupełnie innych okolicznościach, na przykład w sklepie. Kiedyś właśnie w sklepie starsza kobieta zaczepiła mnie i mówi: „ja skądś pana muszę znać”. Dopiero kiedy wyszedłem ze sklepu, przypomniałem sobie, że to mogła być moja pacjentka. Teraz to przeważnie wiekowe panie. Lata szybko lecą.
Jak trafił Pan do Mławy?
W Mławie mieszkam od 1960 roku, a wcześniej – w 1959 r. – zawarłem związek małżeński z rodowitą mławianką i przeniosłem się do Mławy z Działdowa. Wrosłem w środowisko mławskie. Miałem wielu przyjaciół. Środowisko nie było skłócone, lecz bardzo zgrane. Mieliśmy spotkania integracyjne. Raz w miesiącu odbywały się posiedzenia mławskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Lekarskiego. Prezesem przez długie lata był doktor Stanisław Wójtowicz, ordynator oddziału ginekologii i położnictwa oraz dyrektor szpitala w pewnym momencie. Spotkania lekarskie dotyczyły spraw zawodowych, a nasze panie – żony przynosiły coś słodkiego, była też zawsze herbatka i kawka. Na terenie Mławy były też organizowane bale, w których uczestniczyliśmy. Wiele branż miało swoje imprezy. Był bal prawników, bal pracowników służby zdrowia oraz innych środowisk.
W Mławie zamieszkaliśmy w domu rodzinnym mojej żony na Wólce przy ulicy Granicznej. W mojej ocenie, jako przybysza z zewnątrz, Mława była biednym miastem. W rynku były jeszcze ruiny, a drogi wybrukowane kamienną kostką. Wokół rynku odbywały się targi rolne. Państwo Błaszczykowie prowadzili zakład fotograficzny w drewnianej budce, gdzie zrobiliśmy z żoną zdjęcia ślubne. Na dzisiejszej ulicy Piłsudskiego przeważały domki drewniane, malowane farbą, a ulica Płocka była krzywą ulicą wybrukowaną kamieniami (tzw. kocie łby), zabudowaną również drewnianymi domami. Pamiętam, że u zbiegu Długiej i Płockiej stał jeszcze kościół protestancki.
Pracę w Mławie podjąłem w starym szpitalu przy ulicy Sienkiewicza – naprzeciwko kortów tenisowych. Szpital zorganizowano po wojnie, w budynku po dawnej szkole żydowskiej, ponieważ podczas II wojny światowej szpital na ulicy Niborskiej (obecnie Padlewskiego) został zniszczony. W czasach powojennych było bardzo ciężko i nie ma co porównywać budynku szpitala na ulicy Sienkiewicza do obecnego budynku szpitalnego. Leczyliśmy ludzi w bardzo skromnych warunkach. Lekarze z którymi przyszło mi pracować już dawno odeszli. Jestem chyba jedynym żyjącym z tego okresu. Później dużo pracowałem w administracji. Byłem też zastępcą dyrektora szpitala w Mławie, inspektorem sanitarnym, potem w Płocku- zastępcą lekarza wojewódzkiego, w Ciechanowie lekarzem wojewódzkim. Przez trzy kadencje w Mławie byłem radnym miejskim. W mławskim oddziale PWSZ, na filologii polskiej z logopedią, przez trzy lata wykładałem medyczne podstawy logopedii. Praca na uczelni sprawiała mi wiele satysfakcji. Zaangażowany byłem w działania Mławskiej Ochotniczej Straży Pożarnej i w Towarzystwie Przyjaciół Ziemi Mławskiej.
Wspominał pan, że kiedyś sporo kobiet wcześnie zachodziło w ciążę, nawet w wieku 16 lat?
Tak. Do poradni przychodziły dziewczęta w ciąży, czasem i 16-latki wcześnie wkraczały w dorosłość. Niestety z różnym skutkiem. Często takie młode małżeństwa rozpadały się. Ze swoich spostrzeżeń mogę powiedzieć, że i teraz nie brakuje takiej młodzieży. Nieraz widzę młodych ludzi z dzieciaczkami. Widać, że to wczesne związki. Zarówno teraz, jak i kiedyś, różnie tam bywa z trwałością małżeństw. Moje małżeństwo było bardzo udane i tylko jedno. Żona 17 lat temu zmarła i już drugi raz nie próbowałem wejść w związek małżeński. Jest nawet taki kawał, że ludzie rodzą się wolni, tylko potem wchodzą w związki małżeńskie…
Mówi Pan o sobie, że pochodzi z Polski?
Tak, pochodzę z Polski. Mówiąc między nami, tam, gdzie się urodziłem przed wojną, były ziemie należące do Polski. To dzisiejsza Zachodnia Białoruś. Urodziłem się w polskiej rodzinie. W wyniku wojny w 1939 roku potem działalności Rosjan, którzy tam weszli, potem kolejnych dziejowych przemian, ziemię te zostały na wschodzie i obecnie są w granicach Białorusi. Ratowaliśmy się ucieczką, bo w naszym miejscu zamieszkania (Kościeszki koło Rosi, w powiecie wołkowyskim) dla polskiej rodziny zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Groziła nam deportacja na Sybir. Kiedy weszli Niemcy w 1942 roku, mój ojciec podjął starania, by się przenieść w jego rodzinne strony. Wróciliśmy do ówczesnego Generalnego Gubernatorstwa z siedzibą w Krakowie – tak okupant niemiecki nazywał część Polski – w którego obrębie była ziemia kielecka. Pamiętam, że podróż trwała 2 tygodnie. To właśnie w tamtym regionie zamieszkała moja rodzina, po ucieczce z terenów polskich należących obecnie do Białorusi. Wróciliśmy więc na tereny z których wywodziła się rodzina ojca. Mój ojciec pochodził z miasta Staszów. To miasto powiatowe – obecnie w województwie Świętokrzyskim czyli dawnym Kieleckim – i tam właśnie osiedliśmy. Z domu rodzinnego na Kresach nic nie zostało. Straciliśmy wszystko. Nawet zdjęcia dopiero odzyskaliśmy po przyjeździe w okolice Staszowa. To są zdjęcia, które mój ojciec – Hipolit Kwiecień posyłał rodzinie (doktor pokazuje mi fotografie). Fotografie odzyskaliśmy od babci (mamy ojca) i ciotek. Po przybyciu w rodzinne strony, ojciec jako leśniczy znalazł pracę z zakwaterowaniem. W kieleckim wówczas działały grupy partyzanckie. Pamiętam straszne rzeczy z okupacji niemieckiej w latach 40. Pamiętam też egzekucje i likwidację Getta Żydowskiego w Staszowie. Na Kielecczyźnie wpadliśmy z jednej okupacji pod drugą. I od połowy 1944 roku żyliśmy między dwoma frontami. Rosjanie weszli w 1944 roku i zatrzymali się na pół roku, umacniali się. (Słynne walki o przyczółek sandomierski).Po przeciwnej stronie byli Niemcy. Dopiero w 1945 roku ruszyła styczniowa ofensywa, olbrzymie salwy ognia, huk, latające sowieckie samoloty katiusze. Rosjanie odsunęli Niemców w stronę Kielc i Częstochowy. Byłem tego świadkiem. Ludność cywilna była przymusowo wysiedlana w owym czasie. Ogromne pasy ziemi były zniszczone. Pomimo tego- ludzie wracali na tereny, które były w większości zaminowane. Wielu zginęło od min. Pamiętam jak wróciliśmy do leśniczówki, zastaliśmy ją tak zdemolowaną, bez okien, kuchni, nie było na czym i co gotować. Chlebek, jakieś tam kartofle i kasza. Dopiero później była organizowana pomoc. Ludziom było wtedy bardzo ciężko. Szkołę powszechną skończyłem w Wiśniowej koło Staszowa, w pobliżu leśniczówki w której mieszkaliśmy. Potem do gimnazjum i liceum chodziłem w Staszowie. Ukończyłem je w 1951 roku. Następnie w Gdańsku były studia medyczne i praca, najpierw w Węgorzewie oraz Olsztynie, następnie w Działdowie. Do Mławy trafiłem z Działdowa – przez ożenek.
Jak przyjęto Pana w Mławie?
Pacjenci okazywali mi sympatię, nie było ostrych starć. Tutaj był bardzo duży przepływ lekarzy. Bardzo dużo młodych lekarzy po stażach kończyło i wyjeżdżało. Mało kto zatrzymywał się w Mławie na stałe. Skargi zawsze jakieś były na lekarzy za rzekomo niewłaściwe leczenie, ale spraw w sądzie nie było. Występowałem w sądzie jako biegły w innych sprawach i nie było spraw przeciwko lekarzom. Nie kłócili się między sobą. Były sympatie i antypatie, ale nie oddziaływało to na społeczność lekarską. Ja ze wszystkimi żyłem w zgodzie i przyjaźni, nawet wspólnie wyjeżdżaliśmy na pieczenie kartofli m.in. nad jeziora mazurskie. Wtedy nie było tak dużo wolnych dni jak teraz. Pracowało się w sobotę. Żona przygotowała posiłki i pakowaliśmy się i z dziećmi jechaliśmy nad jezioro. Nocowało się pod namiotem. Nie było wtedy tylu bandytów, nie okradali. Wracało się w niedzielę wieczorem, żeby w poniedziałek iść do pracy. Chyba że był dyżur, to trzeba było zostać. Dyżury wypadały różnie. Mnie trafiały się wielokrotnie w Boże Narodzenie. Nie miałem Wigilii w domu, więc rodzina do mnie na moment wpadała, aby podzielić się opłatkiem.
Dziadek i ojciec leśnik, dlaczego wybór padł na medycynę?
Przy wyborze drogi zawodowej początkowo, chciałem postąpić zgodnie z rodzinną tradycją. Leśnikiem był ojczym mego ojca i ojciec poszedł w tym samym kierunku. Ja też zastanawiałem się nad tą drogą, ale się rozmyśliłem i zdawałem na medycynę. Nie żałuję w zasadzie. To była ciekawa przygoda. Trzeba powiedzieć, że człowiek musiał odnaleźć się wśród ludzi, którzy przychodzili z różnymi problemami. Pracując wysłuchiwałem nieraz historii życia. Ludzie uzewnętrzniali się wobec lekarza ze swoimi troskami. Przychodziły nieraz osoby, które narzekały na swoje dzieci, że są niewdzięczne, albo na coś innego, że ich krzywda spotkała od sąsiada, czy w ogóle od kogoś innego. Pamiętam takie momenty. Jedna z kobiet opowiadała, że przychodziła do Mławy na piechotę z Wiśniewa, sprzedawała w mieście jajka, masło, śmietanę, mleko i potem kupowała do domu sól i inne produkty. Wracała objuczona zakupami pieszo do domu, żeby jeszcze pomóc mężowi w żniwach. Bardzo ciężkie życie ludzie mieli. Wielu mężczyzn, którzy byli na przykład w niewoli, opowiadało mi, jak byli strasznie traktowani. Na robotach przymusowych, gdzie Niemcy wywozili Polaków, czy jak byli jeńcami w obozach. Kobiety nieraz skarżyły się, jak były potraktowane, kiedy Rosjanie weszli do Polski. Jedna z kobiet opowiedziała o tym, że była zgwałcona przez Rosjan. Nawet i to mówiły. Zapytałem, dlaczego mi pani to opowiada? Usłyszałem: „Wie pan, muszę to komuś powiedzieć”. Wyznała, że mąż nawet nie wiedział, że ona była zgwałcona. Za czasów mojej – praktyki takich sytuacji nie było, ale w czasie wojny Niemcy wiele sobie pozwalali, najgorsi jednak byli Rosjanie. Oni w tych sprawach byli bezczelni. Były częste przypadki śmiertelne. Niby wyzwoliciele, ale prawdziwego wyzwolenia nie przynieśli. Była masa żołnierzy bandytów, trzeba podkreślić, że większa część tych frontowców nie szanowała swojego życia.
Jest Pan lekarzem o specjalizacji internistycznej i położniczo-ginekologicznej. Rozpoczął Pan studia doktoranckie…
W 1960 roku, mieszkając i pracując jako lekarz w Mławie, podjąłem się studiów doktoranckich. Niestety koleje życia sprawiły, że obrona nie doszła do skutku. Nie doszło do ukończenia mojej pracy doktorskiej zatytułowanej „Lekarze Północnego Mazowsza w Powstaniu Styczniowym”. Zebrałem sporo materiału w bibliotekach, jak i relacji o ludziach wywiezionych na Sybir. Tam żyli i umierali. Tam pracowali. To były bardzo ciekawe rzeczy. Miałem też nadzieję, że otrzymam materiały od zaprzyjaźnionego lekarza z Leningradu. Oni tam nadal mają bardzo dużo dokumentacji dotyczących powstań polskich. Tylko nam tego nie dają. No i zmarł mój promotor profesor Konopka – który był bardzo zadowolony z mojej pracy – kiedy praca doktorska była prawie gotowa. To zmieniło moją sytuację. Między uczonymi są pewne spory, uprzedzenia i kiedy poszedłem do następnego promotora zaczął wymyślać dodatkowe rzeczy. W tamtych czasach – kiedy równocześnie pracowałem zawodowo w Mławie jako lekarz i miałem obowiązki rodzinne – nie było za dużo czasu na pracę naukową. W związku z tym przerwałem studia doktoranckie i nie uzyskałem tytułu naukowego. Jako praktyk lekarz zajmowałem się chorobami wewnętrznymi, chorobami kobiecymi. Praca naukowa w mojej sytuacji dawała jedynie pewien szacunek, prestiż. Moje priorytety były wówczas inne.
Na Białorusi, w rodzinnych stronach, zaangażował się Pan w tworzenie szkoły polskiej, której niestety już nie ma.
Na Białoruś wielokrotnie jeździłem. Tam odszukałem kolegę z którym chodziłem do szkoły. Ja przed wojną skończyłem już pierwszą klasę szkoły powszechnej – to teraz podstawowa. Miałem kolegów z którymi chodziłem tam do szkoły. W pewnym momencie, kiedy na Białorusi była wolność – kiedy jeszcze Łukaszenka nie przygwoździł wszystkiego – działał bardzo prężnie Związek Polaków na Białorusi. Włączyłam się w działalność. Jeździliśmy z Polski, w grupie kilku osób, woziliśmy polskie książki i wyposażenie do kościołów. Tam powstało harcerstwo i myśmy między innymi ufundowali im sztandar. Potem wszystko zostało zahamowane i teraz tam tego nie ma. Ludzie, którzy się tym zajmowali przestali działać, bo im zakazano pod groźbą surowych konsekwencji, łącznie z więzieniem. Tam, w Wołkowysku, naszym wysiłkiem i kosztem powstała polska szkoła, którą przejęli Białorusini. Niestety teraz nie ma w niej nauki języka polskiego. W Grodnie to samo. Władze białoruskie robią wszystko by poniżyć tamtejszych Polaków.
Leczyliście pacjentów bez specjalistycznego sprzętu, który jest dostępny teraz. W jaki sposób stawiało się rozpoznanie choroby?
Kiedy pracowałem jako młody lekarz nie było wszystkich tych urządzeń, które obecnie wspomagają postawienie rozpoznania choroby i leczenie. Dzisiaj rozwinięta jest potężnie technika laboratoryjna i diagnostyczna. Za moich czasów najważniejszy do rozpoznawania pewnych chorób był aparat rentgenowski. Nie było jeszcze ultrasonografii, nawet o tym nie słyszeliśmy. Przede wszystkim pacjenta trzeba było dobrze zbadać ręcznie, opukać, ostukać, osłuchać. Nawet jak zacząłem pracę w Mławie to do badania serca jeszcze EKG nie było. Choroby były różne. Jak tu przyszedłem było wiele przypadków gruźlicy, która obecnie jest rzadko występującą chorobą. W tamtych czasach była bardzo groźna. Pojawiały się w terenie przypadki duru brzusznego, pospolicie nazywanego tyfusem oraz żółtaczki zakaźnej. Przypadki tyfusu związane między były innymi ze stanem wody pitnej oraz higieną osobistą, która nie była w tamtych czasach tak przestrzegana jak obecnie. Dzisiaj jest ogromna różnica, jeśli chodzi o te sprawy. Szczególnie na wsiach. To nie jest obecnie wieś, którą widziałem wtedy. Kiedy przyjechałem do Mławy jeździłem też w terenie karetka pogotowia, obserwowałem ówczesną zabudowę wiejską. Pamiętam liche drewniane domy w większości przykryte słomą. Potem dachy się wymieniało na azbest. Zagrody wiejskie były bardzo zaniedbane. Teraz też dużo jeżdżę po okolicy, bo bardzo to lubię, oglądam pobliskie okolice i widzę jak się zmieniły na korzyść. To są zupełnie inne krajobrazy. Dziś w większości budynki i posesje pięknie wyglądają, są ładnie zagospodarowane i ozdobione. I już nie widuje się obornika, który kiedyś spływał na wiejską drogę. Polska wieś dzięki Unii zmieniła się niesamowicie. Ogromny skok cywilizacyjny.
W Mławie pielęgniarkami były też siostry zakonne?
W szpitalu pracowały siostry zakonne tzw. „szarytki” i one głównie zajmowały się opieką nad pacjentami. Bardzo wysoko oceniam ich pracę. Były to osoby dobrze wykształcone i sprawne. Zatrudniano też coraz więcej pielęgniarek i położnych świeckich.
Po przyniesieniu się szpitala do nowego obiektu, rządzący zażądali od dyrektora szpitala, dr Romana Wiktorowskiego, zwolnienia sióstr zakonnych. On tego nie zrobił. Przeniósł siostry do oddziału zakaźnego i gruźliczego. One tam świetnie pracowały, pielęgnowały chorych i gotowały. Był porządek. Pacjenci byli bardzo dobrze pielęgnowani i był z nich wielki pożytek. One powoli przechodziły na emerytury. Bo wiek swoje robił.
Nowy szpital dawał nowe możliwości?
Byliśmy zachwyceni nowym budynkiem i warunkami jakie stworzono nam do leczenia pacjentów. Ciekawe jest to, że wtedy szpital był dosłownie poza miastem, nie było tam żadnych osiedli. Szło się ulicą Napoleońską, która też wtedy jeszcze nie była ulicą tak zwarcie zabudowaną. Tam były wolne przestrzenie, aż do lasu i do kolejki wąskotorowej. Wokół szpitala były pola uprawne i stał tylko jeden dom – państwa Anyszków, a obok było bagienko. Latem słyszeliśmy rechotanie żab, kiedy otworzyło się okna w szpitalu. Profesor Anyszko był matematykiem i nauczycielem w mławskim liceum, a jego córka Irena została lekarzem i wyszła za mąż za Wierzbowskiego. Teraz ten teren jest zabudowany i nie ma śladu po jeziorku.
Pracował Pan również w pogotowiu ratunkowym. Jak to było z panną młodą, która zaniemówiła?
Pogotowie w którym jeździłem, ażeby sobie dorobić, nie miało takiej łączności jak dzisiaj. Wzywano nas przez telefony stacjonarne. Najgorsze było to, że pojechało do jakiejś miejscowości, pomogło się pacjentowi i przyjechało do szpitala, a po chwili wzywano w to samo miejsce, bo ktoś inny zachorował. Dopiero po jakimś czasie karetki wyposażono w radiotelefony i wtedy można było szybko się skontaktować z karetką, ażeby dwa razy nie jeździć w to samo miejsce. Pamiętam, że byłem wzywany – już nie będę wymieniał nazwy miejscowości, bo tam ludzie to pamiętają – do pewnej wsi, gdzie akurat było wesele , w sobotę to było, właśnie tam gdzie panna młoda zaniemówiła. Naprawdę. Ze zgłoszenia wynikało, że o pannę młodą chodzi! Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, okazało się, że doszło do zwichnięcia żuchwy u owej panny młodej i ona siedziała taka biedulka. Pan młody wystraszony i matka też. Proponowałem, że przewieziemy ją do szpitala i nastawimy, ale się nie zgodzili. Ludzi pełno, stoły zastawione jedzeniem i napojami, orkiestra już gotowa do grania. No i na miejscu udało mi się nastawić żuchwę. Śmiałem się potem, żeby nie całowała się podczas tradycyjnej przyśpiewki: „gorzka wódka”. Jak wyjeżdżaliśmy, to orkiestra zagrała nam fanfary na odchodne. Chcieli nas tam poczęstować, ale my byliśmy w pracy. Kiedyś to nie było jak dziś, że są ekstra lokale. Zamawia się na rok wcześniej przyjęcie i idzie 100 osób. Kiedyś przyjęcia organizowano w domu i ona biedna z tą matką na pewno myły podłogi, czyściły wszystko, przygotowywały jedzenie. Zmęczona ziewnęła przy tych porządkach i wtedy wypadła jej ta żuchwa. Tak podejrzewam. Jeszcze kiedyś było podobne wezwanie do kobiety rodzącej w okolicy Mostowa. Zajechaliśmy, mówią że rodząca jest w łąkach, na pastwisku. Dojeżdżamy, patrzymy, wzgórek zebranej kapusty – bo to było jesienią – ona leży i krzyczy, chłop lata, obok koń i wóz. No i musiałam przyjąć poród na klęczkach w szczerym polu, obok góry kapusty, na pastwisku. Kiedyś pogotowie było wyposażone w zestawy porodowe. Urodził się chłopak. Potem matkę z dzieckiem zawieźliśmy do szpitala, według zaleceń. Wszystko dobrze się skończyło.
Wspominał Pan o trudnościach z pełnieniem dyżurów bez telefonu i samochodu.
Na początku mojej pracy nie miałem ani telefonu ani samochodu, co utrudniało mi pracę podczas dyżurów w szpitalu. Trzeba było czekać na wezwanie. Pogotowie przyjeżdżało – miałem przygotowane wszystko, nawet ubranie, żeby się szybko ubrać – żeby mnie dowieźć na dyżur, bo pogotowie jednocześnie pełniło rolę środka transportu. Jechało się na dyżur – do pomocy, do operacji. Lekarz był potrzebny na przykład, gdy poród się zaczynał i były komplikacje. Wtedy położna prosiła o pomoc i musiałem jechać, albo inny lekarz na dyżurze. W mojej pracy było wiele momentów tragicznych. Pamiętam, kiedy żołnierz jechał na przepustkę i wyskoczył w Mławie z jadącego pociągu, uderzył w metalowy słup i niestety zmarł. To był człowiek dwudziestoparoletni, stracił życie, przez nierozsądek. Ten pociąg pośpieszny nie stawał w Mławie, tylko w Działdowie, a on w biegu wyskoczył.
Kiedyś wieźliśmy w karetce kobietę do porodu, a tu na ulicy był przemarsz wojska. Pamiętam, że dawaliśmy sygnały o konieczności przejazdu, samochody wojskowe zaczęły zjeżdżać do prawej strony i nas przepuścili. Zdążyliśmy. Pamiętam też tragiczne wypadki pod Mławą. Wtedy jeszcze nie było obwodnicy mławskiej . Cały ruch samochodów w kierunku Gdańska i Olsztyna odbywał się przez centrum miasta. W dniach największego ruchu było wiele wypadków. Pamiętam, w Wiśniewie był taki wypadek, gdzie trzy osoby zginęły w jednym samochodzie. Wypadki się zdarzały dość często, choć kiedyś było o wiele mniej samochodów. Pamiętam też, że w Mławie było tylko 13 taksówek do wynajęcia. Do ślubu pannę młodą wieźli taksówką, a reszta gości szła pieszo do kościoła. Dzisiaj Mława zatłoczona jest samochodami, są ogromne korki.
Podczas mojej pracy spotkały mnie też przykrości, jak ta z samochodem „Syreną” kupionym na raty. Podczas mojego dyżuru w szpitalu, małoletni łobuz, który siedział już kiedyś w więzieniu, ukradł i rozbił mój samochód. Nad ranem milicja i kierownik wydziału komunikacji pytają: „Czy ja wiem, co się stało z moim samochodem?”. Mówię, że stoi przed budynkiem, a oni, że jest na komendzie powiatowej, rozbity. Przez 2 lata nie miałem samochodu i dopiero po tym czasie „Syrena” została naprawiona. Powoli dokupowałam części z odzysku i mechanicy składali mi auto. W tamtym czasie nie było obowiązkowych ubezpieczeń i samochód nie był ubezpieczony. Była to dla mnie wielka strata.
Teraz mamy technologię, ale czy poprawia nam życie? Opowiadał pan, że telefonizacja była mało rozwinięta w czasach kiedy pan wchodził w dorosłość.
Za moich czasów szło się do centrali telefonicznej podawało się numer i czekało się aż połączą telefonistki. Nie było bezpośredniego łączenia jak teraz. Ażeby z rodzicami mieszkającymi w Staszowie porozmawiać- musiałem iść na pocztę na ul. Reymonta, zamówić rozmowę oraz poczekać na połączenie. Pani telefonistka krzyczała, kiedy uzyskała połączenie: „kabina nr 1 jest rozmowa”. Często te rozmowy były źle słyszalne. Teraz to jest nie do pomyślenia. Dzisiaj komunikacja jest kompletnie inna. Mamy komórki i inne urządzenia, które mają ułatwiać nam życie. Nie zawsze tak jest. Są pewne zagrożenia. Jako lekarz muszę powiedzieć, że jestem głęboko zaniepokojony nadmierną używalnością telefonów komórkowych, całej tej nowoczesnej techniki telefonicznej. Gdzie tylko wyjdę, widzę, czy stary czy młody trzyma komórkę przy uchu. Mało tego. Jedzie się samochodem, wiadomo, że piesi mają pierwszeństwo, ale piesi nie patrzą, wchodzą na pasy i rozmawiają przez komórkę ,nie patrząc na nic ! Nie wolno tak robić. To wbrew przepisom, ale też zagraża bezpieczeństwu. A młodzi się między sobą licytują, który ma większy telefon i co w nim można zobaczyć. Pamiętam czasy, że nie było nawet telewizji tylko radio. Dzisiaj wszystko jest w telefonie i dlatego nie wszyscy korzystają z telewizji. Korzystają z komórek nawet małe dzieci. Widzę, jak maluchy oglądają bajki w telefonie, wychodzi taki z przedszkola i już bajkę włącza. Wnuk mój nie pozwala ani prawnuczce ani prawnukowi tak bez przerwy korzystać z komórki. Ale są tacy, którzy korzystają cały czas. To nie jest zdrowe.
Rozumiem, że lepiej ograniczać dzieciom korzystanie z telefonu komórkowego?
Chodzi nie tylko o dzieci, ale i o dorosłych. W publikacjach lekarskich neurolodzy ostrzegają przed nadmiernym korzystaniem z urządzeń telekomunikacyjnych. Stwierdzają u ludzi pewnego rodzaju zaburzenia wywołane przez telefony komórkowe. To jest nieustanne używanie różnych fal elektromagnetycznych. Co uderza nie tylko w ucho i osłabia słuch , ale również przechodzi do narządu odbiorczego – czyli do mózgu. Stwierdzono już wiele przypadków padaczki spowodowanej nadmiernym użyciem telefonów komórkowych.
Jakie Pan widzi inne zagrożenia cywilizacyjne z punktu widzenia doświadczonego lekarza?
Niepokojące są zagrożenia dotyczące nowoczesnej technologii, chociażby praca zdalna, podczas której ludzie zbyt długo siedzą przy komputerze. Samo siedzenie powoduje zwyrodnienia kręgosłupa, należy też bardzo uważać na wzrok. Długotrwałe wpatrywanie w ekrany komputerów mocno osłabia ten cenny narząd. Mamy prawie epidemię chorób cywilizacyjnych z powodu nadużywania nowych technologii i związanego z tym braku ruchu. Są już potwierdzone przypadki chorobowe. Niedawno czytałem artykuł angielskich neurologów, którzy stwierdzają zmiany w zachowaniu osobowości u ludzi narażonych na długotrwałe działania prądów technologicznych, które są częścią tak zwanej „rewolucji cyfrowej”. Należy zatem zachować umiar i rozsądek w stosowaniu wynalazków, które bardzo usprawniają życie.
Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała Iwona Łazowa.
A teraz anegdota, którą dawno temu opowiedział mi mój tata, też lekarz.
W Mławie był doktor Kwiecień. W Ciechanowie doktor Maj. I kiedyś jeden zadzwonił do drugiego w sprawie slużbowej. Nie pamiętam tylko który do którego. Finał był taki, że jak panowie się sobie przedstawili to któryś z doktorów rzucil słuchawką bo myślał, że ten drugi żarty sobie z niego stroi;)
Mam nadzieję, że doktor Kwiecień to przeczyta i że poprawię mu tym humor!
Wszystkiego dobrego panie doktorze!
Pouczający, świetny artykuł. Pan doktor Jerzy to chodząca skarbnica wiedzy. Szkoda, że takich ludzi już coraz mniej. Życzę Panu 100 lat w takiej kondycji jak obecnie!!!
Drogi Jubilacie serdecznie życzę dalszych lat w zdrowiu z tak wspaniałym humorem intelektem oraz kulturą i godnością osobistą Pozdrowienia z całym szacunkiem składa Grzegorz M
Niezwykle ciekawy wywiad 🙂
To budujące i krzepiące, gdy czyta się o ludziach, którzy poświęcili całe życie na pracę w lokalnych społecznościach, co nie jest rzeczą oczywistą 🙂
Dzisiejszy świat jest bardzo otwarty, ale wydaję mi się, że za czasów Pana Jerzego Kwietnia, przy jego potencjale i temacie pracy doktorskiej – jego życie mogłoby potoczyć się w wielu różnych kierunkach… Ale żeby mogły wzrastać społeczności, potrzebne są też ręce do pracy…
Ogromny szacunek dla rozmówcy i autorki artykułu za ciekawą i krzepiącą opowieść o tym, jak budowano Mławę 🙂