Była jedną z pierwszych kobiet, które przyjęto do armii. Od razu założyła sobie, że zostanie co najmniej oficerem. Dopięła swego. Uchylając rąbka tajemnicy o tym, jak wygląda życie żołnierki mówi krótko – armia to inny świat. Nie może zdradzić nam zbyt wielu szczegółów swojego zawodowego życia, ale już po kilku minutach rozmowy wiemy, że kobieta która dobrowolnie wyjechała na misję do Afganistanu, musi mieć nerwy ze stali. O tym, jak zostaje się żołnierzem, opowiedziała nam pochodząca z Mławy porucznik Marzena Jargieło.
Przygoda z wojskiem zaczęła się…
W tym roku minęło 10 lat, odkąd wstąpiłam do służby zawodowej. Zrobiłam to tuż po ukończeniu studiów licencjackich z pielęgniarstwa. Studia skończyłam w lutym, a w lipcu związałam swoje życie z armią. I tak zostałam zwiadowcą w batalionie rozpoznawczym.
Skąd pomysł, żeby pracować w wojsku, a nie np. w przychodni lekarskiej?
Już po liceum ciągnęło mnie do wojska, zawsze mi się bardzo podobało. Miałam chyba wtedy jeszcze za mało odwagi, żeby pójść na studia oficerskie. Trafiłam do celu nieco „okrężną” drogą. Nie rozpoczęłam służby na stanowisku pielęgniarskim, mimo że bardzo chciałam. Właściwie to nie wiedziałam wtedy, jak to zrobić. Dowiadywałam się nawet w WKU, ale nie uzyskałam żadnej informacji poza tą, że do armii kobiet nie przyjmują. To oznaczało, że nie mogłam nawet zrobić żadnego szkolenia w czasie studiów, a wtedy byłoby mi znacznie łatwiej dostać się do wojska. Na szczęście w 2008 roku sytuacja się zmieniła. Rozpoczęło się uzawodowienie armii.
I wtedy nikt już pani nie odmówił przyjęcia?
Tak było. Wówczas przyjęto mnie do korpusu szeregowych. Pamiętam, że wtedy byłam jedną z pierwszych kobiet, które zostały przyjęte na stanowiska szeregowych.
A jak to się stało, że została pani zwiadowcą?
Pojawiła się taka możliwość i nie zamierzałam jej zaprzepaścić. W batalionie, do którego zostałam przyjęta, pracował mój szwagier i to on powiedział mi o wolnym stanowisku, o które mogłam się ubiegać, podpowiedział też, jak się za to zabrać. Okazało się, że potrzebowano tam zwiadowcy-sanitariusza, więc moje wykształcenie pasowało jak ulał. Dowódca przychylił się do tego, żeby mnie przyjąć.
Jak pani wspomina pierwsze miesiące w wojsku?
Oj… było naprawę ciężko. To jest zupełnie inny świat i szczerze powiem, że nie spodziewałam się tego, że będzie aż tak trudno. Były nawet zakłady w kompanii kiedy zrezygnuję. Ale przetrwałam. I osiągnęłam swój cel, a żołnierze którzy ze mną zaczynali jako szeregowi, nadal nimi są. Przede wszystkim ogromny wysiłek fizyczny. Codziennie zaprawa, trzy razy w tygodniu zajęcia wychowania fizycznego, na których, proszę mi wierzyć, nikt mnie nie oszczędzał. No i marsze kwartalne po 40 kilometrów i tzw. dobówki, czyli bytowanie w lesie, na które wychodziliśmy z pełnym ekwipunkiem. Ile wody i jedzenia wzięłam – tyle miałam. Jak szliśmy na dwa dni, to trzeba było tak się pakować, żeby niczego nie zabrakło. Plecak z pełnym ekwipunkiem, mundur i buty na zmianę, bo chodzenie po bagnach i mokradłach nie było niczym nadzwyczajnym. Do tego oczywiście broń. A ponieważ odpowiadałam za zaopatrzenie medyczne, to i torbę medyczną też musiałam nosić. Trochę to wszystko ważyło. Przez pierwsze pół roku było mi wyjątkowo trudno, także dlatego, że byłam tam pierwszą kobietą.
Nie było innych żołnierek?
Dopiero po paru miesiącach przyjęto drugą kobietę, która też piastowała stanowisko zwiadowcy. Na początku byłam zupełnie sama, co też nie było proste dla moich przełożonych. Wtedy kompania zupełnie nie była przygotowana na kobiety w mundurach. Nie było np. oddzielnych toalet, oddzielnych pomieszczeń. To było spore wyzwanie logistyczne.
A koledzy jak na panią zareagowali?
Hm… dla nich to też była nowość. Nie powiem, bo przyjęli mnie mile. Część tych mężczyzn traktowała mnie tak jak kolegę – zupełnie na równi, niczego mi nie ułatwiali, a nawet powiedziałabym, że czasem utrudniali – choć złośliwości się w tym nie dopatruję. Nie było taryfy ulgowej i tyle. Musiałam robić to, co oni – dźwigać tak jak inni i koniec. Panowała taka zasada, jak w tym powiedzeniu, że jesteśmy tak silni, jak nasze najsłabsze ogniwo. Mimo to część z nich czasem jednak podawała mi rękę np. kiedy widzieli, że nie mogę wstać z całym tym ekwipunkiem. Dokuczać mi nikt nie dokuczał, ale też często słyszałam, że jak już chciałam iść do wojska, to muszę być takim samym żołnierzem jak inni. Mimo wszystko ten czas wspominam bardzo miło, głównie dlatego, że trafiałam naprawdę na dobrych przełożonych.
A rodzina jak zareagowała na ten pomysł wstąpienia do armii?
Nikt nie był nastawiony negatywnie, nikt mi nie powiedział, że to zły pomysł. Ale, że dobry – też nie.
Może się po prostu martwili, jak to będzie?
Mama na pewno bardzo się wtedy o mnie martwiła, ale też nie stawała mi na drodze. Pozwoliła spełnić to marzenie. Ja sama traktowałam to jak normalną pracę, wyzwanie, okazję do sprawdzenia się pod względem fizycznym i psychicznym. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, na co się porywam, Nie mogę mówić o szczegółach, ale proszę mi wierzyć, wojsko to zupełnie inny świat. Niczego jednak nie żałuję. Nie mogę powiedzieć, że było mi źle na początku, było mi trudno. Z perspektywy czasu miło wspominam swoje początki w armii i szczerze, to nawet bardzo za tamtym czasem tęsknię, np. za wspomnianymi już „dobówkami”.
Służyła pani też w Afganistanie. Zgłosiła się pani na ochotnika?
Tak. Po dwóch latach mojej służby zlikwidowano batalion, w którym służyłam. Wtedy straciłam swoje stanowisko, a te które mi proponowano, nie bardzo mi odpowiadały. Wówczas trafiłam do brygady zmechanizowanej w zupełnie innym mieście. Byłam kancelistą czyli… gryzipiórkiem. Było łatwiej pod względem fizycznym, bo pisanie np. dziennych rozkazów, układanie grafików nie wymaga wielkiego wysiłku. Było to zapewne stanowisko dobre dla niejednej kobiety. Pozostały zaprawy, ale inne specjalistyczne zadania się zmieniły. Co tu kryć, jednostki rozpoznawcze są dużo bardziej wymagające pod względem fizycznym. Wtedy usilnie starałam się dostać na kurs podoficerski (wstępując w szeregi armii założyłam sobie, że zostanę oficerem i do tego dążyłam). Udało mi się to dopiero po trzech latach i wtedy już mogłam zostać wyznaczona na stanowisko zgodne z moim wykształceniem.
I tak została pani kapralem…
Tak. Podoficerem na stanowisku pielęgniarki. Wtedy wszystko się zmieniło bo trafiłam do jednostki, której głównym zadaniem była służba poza granicami kraju. Wystawiała ona szpital polowy w Afganistanie. Każdy, kto decydował się na służbę w tej jednostce miał świadomość, że będzie musiał kiedyś pojechać na misje. I nie koniecznie do Afganistanu, były także inne misje np. w Iraku.
Były obawy przed tym wyjazdem?
Oczywiście, że były. Całe mnóstwo. Byłam jednak bardzo zafascynowana misjami i chciałam się sprawdzić zawodowo – jako pielęgniarka. Dla mnie to było ogromne wyzwanie, ale i kolejne obawy o to, czy dam radę, bo przecież po studiach nie pracowałam w swoim zawodzie, tylko od razu wstąpiłam do wojska. Miałam jedynie roczne doświadczenie w pielęgniarstwie na oddziale chirurgicznym, na którym pracowałam na pół etatu. Tylko tak mogłam zdobyć jakiekolwiek doświadczenie w swoim zawodzie. Pracując w jednostce wojskowej, a po godzinach i w weekendy w szpitalu. To mi bardzo pomogło. W szpitalu polowym potrzebne są i ręce do pracy i naprawdę stoicki spokój np. wtedy, gdy trafia tam ranny żołnierz, obok którego chwilę wcześniej siedziałam na stołówce. Nie chcę używać zwrotu, że trzeba umieć zachować „zimną krew”, bo w kontekście szpitala może to nie zabrzmieć dobrze, ale jeśli mam być szczera, to właśnie o to chodzi.
To był szpital dla żołnierzy?
Tak, trafiali do nas żołnierze polscy i afgańscy, a także afgańska policja. Zdarzało się też, że przyjmowaliśmy ludność cywilną, ale to były naprawdę wyjątkowe sytuacje. Służyłam w Afganistanie 7 miesięcy na przełomie 2012 i 2013 roku.
Gdyby miała pani taką możliwość pojechałaby pani jeszcze raz?
Myślę, że tak. Jednak moja sytuacja bardzo się zmieniła. Mam małe dziecko i nie zostawiłabym go na tak długo. Dlatego w tym momencie nie zdecydowałabym się na wyjazd, ale w przyszłości – kto wie? To też zależy od tego, na jaką misję miałabym jechać. Wiadomo, że jakieś ryzyko jest wszędzie, ale i misje są różne, są np. misje stabilizacyjne, takie jak w Kosowie.
Ale przecież jak jest dziecko, to się człowiekowi świat przewartościowuje, czy nie bałaby się pani, że je osieroci?
Zawsze jest lęk. Na pewno trzeba się kierować dużym rozsądkiem. Kiedy jechałam do Afganistanu to też się obawiałam o życie, ale uświadomiłam sobie, że wbrew pozorom tam ginie mniej osób niż na polskich drogach.
Pani małżonek też jest żołnierzem?
Tak.
To się pewnie świetnie w tych kwestiach rozumiecie?
No właśnie chyba nie bardzo. Mój mąż na pewno nie zgodziłby się na mój wyjazd na misje, mimo że on sam nigdy tam nie był. Kiedy się założy rodzinę, to pod uwagę trzeba brać także jej dobro.
A marzenie o stopniu oficerskim się spełniło?
Po powrocie z Afganistanu zmieniłam jednostkę, w której służyłam. Udało mi się dostać na kurs oficerski, na którym były tylko dwa miejsca dla pielęgniarek. I jedną z tych, które po egzaminach mogły go ukończyć, byłam ja. Co najważniejsze dla mnie, udało mi się połączyć marzenie o zostaniu oficerem z pracą pielęgniarki. W tym momencie mam stopień porucznika.
Jakie ma pani plany?
Na pewno w najbliższym roku nie wrócę do pracy, jestem na urlopie macierzyńskim. Potem chciałabym wrócić do służby i dalej rozwijać się zawodowo. Mam nadzieję, że moje awanse nie skończą się na stopniu porucznika i będą możliwe w korpusie osobowym medycznym, w grupie pielęgniarskiej. A warto podkreślić, że jest to grupa bardzo wąska. Naczelna pielęgniarka WP jest w stopniu majora i to wcale nie jest taki wysoki stopień, a stanowisk oficerskich pielęgniarskich w całej Polsce jest tylko 19. To najlepiej pokazuje, że tu nie ma zbyt wielkich możliwości pod względem awansu. Mam nadzieję, że to się zmieni.
Czy to znaczy, że wojsko nie jest jeszcze gotowe na służbę kobiet?
Nie, kobiet w armii jest już naprawdę dużo. To wynika z potrzeb, bo w innych korpusach np. niemedycznych, są różne drogi awansu. Jeśli chodzi o pielęgniarki, to one całymi latami były ograniczane do stopni podoficerskich. Przeciwnie niż lekarze. Dopiero niedawno otworzono ścieżkę awansu, by one także mogły być oficerami.
Męża poznała pani w wojsku czy wcześniej?
Poznaliśmy się na kursie oficerskim, który po części prowadziłam. Musiał wykonywać moje rozkazy, trochę się buntował, ale szybko okazało się, że „kto się czubi ten się lubi”. Mąż jest lekarzem weterynarii, obecnie też służy w korpusie medycznym, ale o innej specyfice.
Czego mogę pani życzyć?
Może możliwości dalszego rozwoju i awansu zawodowego, ale to później, bo teraz chcę się skupić na życiu rodzinnym.
Rozmawiała Agnieszka Milewska
Zdjęcia: archiwum Marzeny Jargieło
Wywiad ukazał się również w październikowym numerze kwartalnika „Mława Life” – magazynu wydawanego przez portal „Nasza Mława”.
Czasopismo dostępne jest m.in. w naszej redakcji przy Alei Piłsudskiego 5a w Mławie (budynek biura nieruchomości) oraz w Miejskiej Bibliotece Publicznej.
Pierwsze zdanie nieprawdziwe. Nawet wikipedia podaje ze juz w 2007 roku w armii sluzylo 800 kobiet z czego dwie w stopniu pulkownika a wiec kobiety w armii byly juz duzo wczesniej.
Tak czy owak gratulacje dla tej pani.
Trzymaj tak dalej Marzenko i nie przejmuj się komentarzami miejscowych Januszów.
Pokaż mi tych innych doświadczonych żołnierzy ktòrzy zajmą się swoimi kolegami jak zostaną ranni!! Nawet stazy założyć nie umieją. Korpus osobowy medyczny nie jest dla tch ktòrzy tylko potrafią strzelać I biegać, ale dla tych ktòrzy opròcz tych nie wymagajàcych wiedzy czynności potrafią ròwnież ratować życie tym żołnierzom ktòrych kolega zza placòw nie potrafił obronić.
Gdyby nie koledzy z plutonu? Wydaje mi się, że gdyby nie jej chęć i samozaparcie, determinacja. Zarówno to jak rozebrać i złożyć broń, jak i inne ważne informacje przydatne w służbie czerpiemy od przełożonych, to czy te informacje przyswoimy, opanujemy i zapamiętamy, to indywidualna sprawa, ale taki żołnierz, który wiedzy nie czerpie, daleko nie zajdzie. Co do pleców kolego, to nawet Ci którzy je mają, a nie nadają się, nie rozwijają, pozostaną w korpusie szeregowych. Ta kobieta zdobyła to sama, własną pracą i tylko ona wie ile ją to kosztowało, robi to co lubi, do tego na początku wyznaczyła sobie cel i założyła, że go osiągnie, a to szanuje się najbardziej. Dlatego też w wywiadzie Pani Marzena powiedziała, że założyła, że będzie w korpusie oficerów. Trzeba umieć interpretować, żeby komentować, a nie pisać głupoty i oczerniac ludzi ambitnych.
Co ona [wymoderowano}… nikt jej nie oszczedzal…
Super, widać kobieta też może zaistnieć w męskim świecie. Brawo a odwagę i determinację.
Tak trzymaj. Nie tylko faceci noszą portki 😉
chyba Podporucznik?
Znam Marzenkę osobiście, to bardzo dzielna, odważna, ambitna, niezależna kobieta. Nie boi się pracy. Marzenko gratuluję i życzę sukcesów. A tak na marginesie, to Marzena pochodzi z rodziny, w której jest kilka silnych i ambitnych kobiet. Kobiet znających swoją wartość, osiągających sukcesy bez poplecznictwa jak tu niektórzy sugerują. Trzeba jak Marzena mieć marzenia i nie bać się ich realizować. Można z niej brać przykład.
Zakładając mundur żołnierza składasz przysięgę krwi własnej i życia nie szczędzić….. kiedy przyjdzie na to czas. Nie ważne czy jesteś kobietą czy mężczyzną do tego zobowiązuje cię ten mundur i za to płaci co państwo . Nie ważne co robisz nosząc minut, ważne że gdy przyjdzie czas jesteś gotów oddać własne życie w obronie innych obywateli twojego państwa którzy tej przysięgi składać nie musieli i również tych którzy opluwają ludzi w mundurach za swoich komputerów.
Podziwiam. Wielkie brawa dziewczyno !
Dzielna dziewczyna. Podziwiam 🙂
Od samego początku założyła sobie że będzie oficerem ha ha widać że ma ostre plecy, karierowiczka później będzie dowodzić żołnierzami i się przechwalać jaki to z niej komandos. Gdyby nie koledzy z plutonu to byś nie wiedziała jak broń rozebrać. Tylu było doświadczonych żołnierzy aby być oficerami lecz musiało być miejsce dla niej bo jeszcze ktoś zarzuci dowódcy że jest nastawiony anty na kobiety. Tak właśnie się karierę robi w takich służbach.
Ale żal ci d.pe sciska
Zazdrościsz ćwoku że sam jesteś nieudacznikiem ?
Burak z Ciebie pancerny Januszu.
Jak możesz napisać coś tak uwłaczającego tej kobiecie? Zazdrościsz chyba. Młoda ambitna i mara kobieta, zaszła daleko, bo ciężko na to zapracowała – tyle w temacie. Panów żołnierzy -też ktoś musiał uczyć składać i rozkładać broń, bo nikt nie rodzi się z taką wiedzą.
Ktoś napisał że jesteś [wymoderowano]. Ja uważam że jesteś [wymoderowano]. Mężczyzną z pewnością nie jesteś. A jeżeli już to samotnym, ponurym zgredem. Jak można tak kogoś oceniać ? Żenada. Powinieneś się wstydzić.
Janku Pancerny – zazdrość z Ciebie bucha. Najprawdopodobniej w życiu nic nie osiągnąłeś to innym zazdrościsz. Zwróć się do psychiatry póki jeszcze nie jest za późno.