Jest jeden sposób, aby zatrzymać kształconych lekarzy w Polsce: to znaczące podwyższenie wynagrodzeń – mówi prof. Krzysztof J. Filipiak, z którym rozmawiamy o sposobach wyjścia z kryzysu kadrowego w krajowym systemie ochrony zdrowia.
Pandemia, jak w soczewce, skupiła powszechną uwagę na brakach kadrowych wśród polskich lekarzy. Jakie zmiany są potrzebne, by system ochrony zdrowia lepiej odpowiadał na aspiracje młodych medyków i zmieniające się potrzeby zdrowotne?
Zadaje mi pani to pytanie w szczególnym czasie, gdy trwa ogólnopolski protest zawodów medycznych i działa białe miasteczko. Myślę, że wszyscy zdajemy sobie sprawę z konieczności naprawy systemu i jego większego finansowania. Zwłaszcza po pandemii, która system ten doprowadziła do przysłowiowej „ściany”, a wiele z ponad 100 tys. nadmiarowych zgonów w okresie pandemii przypisujemy nie zakażeniom SARS-CoV-2 per se, ale tzw. zgonom obocznym (ang. collateral deaths), które są pochodną paraliżu niedofinansowanej, ubogiej kadrowo, słabej infrastrukturalnie ochrony zdrowia w Polsce.
Myślę, że nieprzypadkowo motorem tych protestów są młodzi lekarze, rezydenci, właśnie wchodzący do tego systemu. Czują się przepracowani, porównują swoje zarobki z absolwentami innych studiów wchodzącymi na rynek pracy, a przede wszystkim z młodymi lekarzami z krajów Unii Europejskiej. I ta przepaść jest ogromna.
Od kilku lat systematycznie są zwiększane limity przyjęć na studia medyczne. Tylko w roku akademickim 2021/2022 jest o 654 więcej nowych miejsc na studiach lekarskich i lekarsko-dentystycznych, w porównaniu do roku ubiegłego. Czy taka polityka wystarczy, biorąc pod uwagę, że proces kształcenia od pierwszego roku studiów do zdania egzaminu specjalizacyjnego trwa 10-12 lat?
To nadal za mało. Niedobory kadry lekarskiej — nie wspominam tutaj o innych zawodach medycznych, w których jest równie źle — są ogromne. Na swoim profilu facebookowym opublikowałem kiedyś mapkę, z której jasno wynika, że Polska ma najmniej lekarzy na 10 tys. mieszkańców nie tylko wśród cywilizowanych krajów OECD, ale najmniej wśród wszystkich swoich siedmiu sąsiadów, z którymi graniczymy.
Lekarzy kształcą w 2021 r. uniwersytety wieloprofilowe w: Krakowie, Toruniu, Olsztynie, Kielcach, Zielonej Górze, Opolu i Rzeszowie. Mocą odrębnej ustawy kształci ich również Uniwersytet im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego (UKSW) w Warszawie. Mamy też Uczelnię Łazarskiego w stolicy, Uniwersytet Technologiczno-Humanistyczny w Radomiu, Wyższą Szkołę Techniczną w Katowicach oraz Krakowską Akademię im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Łącznie mamy zatem już 12 wieloprofilowych — publicznych i niepublicznych — uczelni, które kształcą również lekarzy.
Pozostałe 10 uczelni z jednolitymi studiami na kierunku lekarskim to tylko uczelnie medyczne: 9 dawnych, publicznych akademii medycznych, dzisiaj uniwersytetów medycznych (Białystok, Gdańsk, Katowice, Lublin, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław) oraz Uczelnia Medyczna im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie, którą mam przyjemność kierować od tego roku akademickiego. Z prostego rachunku wynika, że już dzisiaj kształci lekarzy więcej uczelni wieloprofilowych (12) niż uczelni ograniczonych do dyscyplin medycznych lub nauk o zdrowiu (10).
Z zapowiedzi, które słyszymy, wynika, że trend otwierania kierunków lekarskich w tej pierwszej grupie uczelni będzie kontynuowany. Z jednej strony to dobrze, bo to jedyna droga do zwiększenia liczby lekarzy w naszym kraju. Z drugiej, oprócz pracy nad „dopełnianiem” systemu, trzeba się skoncentrować nad tym, żeby on „nie przeciekał”. A wiemy, że tysiące młodych polskich lekarzy wyjechało już z kraju, a kolejni mają takie plany, bo warunki pracy nawet tuż za granicą są o wiele bardziej korzystne niż w nadal niezreformowanej polskiej ochronie zdrowia.
Rząd planuje wprowadzenie preferencyjnych kredytów dla studentów medycyny. Jeżeli po uzyskaniu specjalizacji lekarz przepracuje dekadę w publicznych placówkach, to kredyt spłaci państwo. To dobry kierunek?
Diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach. Te szczegóły poznamy w trakcie tworzenia przepisów wykonawczych do uchwalonej ustawy. Już teraz jednak podnoszą się głosy naszych młodszych kolegów, jak i członków samorządów lekarskich, że jest to rozwiązanie mocno kontrowersyjne, które może nie spełnić pokładanych w nim oczekiwań. Jest jeden sposób, aby zatrzymać kształconych lekarzy w Polsce i żadne inne ograniczenia administracyjne nie będą tak skuteczne. Ten sposób to: znaczące podwyższenie wynagrodzeń w systemie ochrony zdrowia, poprawa warunków pracy, aby lekarze i pielęgniarki nie byli zmuszani do emigracji zarobkowej i chcieli pracować w naszym kraju. Wpłynęłoby to również na zwiększenie atrakcyjności pracy w Polsce dla lekarzy zza wschodniej granicy, którzy dzisiaj wcale tak chętnie tutaj nie przyjeżdżają.
W Warszawie funkcjonują już 4 uczelnie kształcące lekarzy: Warszawski Uniwersytet Medyczny (WUM), Uczelnia Łazarskiego (UŁ), Uczelnia Medyczna im. Marii Curie-Skłodowskiej (UM MSC) i Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego (UKSW). Jak, przy rosnącej liczbie studentów medyny, poradzić sobie z zapewnieniem im bazy szpitalnej, gdzie mogliby się kształcić?
Rzeczywiście, mamy w Warszawie już 4 uczelnie kształcące lekarzy i do wszystkich mam osobisty stosunek. W WUM przepracowałem jako lekarz i nauczyciel akademicki blisko ćwierć wieku, w UŁ przez rok wykładałem farmakologię na kierunku lekarskim, w UKSW dziekanem wydziału kształcącego lekarzy został mój habilitant i długoletni współpracownik z I Katedry i Kliniki Kardiologii WUM — dr hab. Filip Szymański. W czwartej uczelni — UM MSC — powierzono mi od nowego roku akademickiego funkcję rektora.
Warto odnotować, że w październiku na stacjonarnym I roku kierunków lekarskich rozpocznie naukę w Warszawie łącznie 870 osób, z czego 550 w WUM, a już 320 w trzech pozostałych uczelniach. Nie obawiałbym się o bazę szpitalną. WUM jest organem założycielskim swoich szpitali klinicznych, UM MSC posiada jeden własny szpital w Wieliszewie. UŁ i UKSW nie mają własnej bazy, ale wszystkie cztery uczelnie podpisują różne umowy o współpracę ze szpitalami miejskimi, marszałkowskimi, resortowymi czy też instytutów medycznych reprezentowanych w Warszawie. Nie można też zapominać o doskonałej, stale powiększającej się bazie klinicznej kolejnej uczelni medycznej w Warszawie — Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego (CMKP). Co prawda CMKP nie prowadzi statutowo szkolenia przeddyplomowego, a tylko podyplomowe, specjalizacyjne szkolenie lekarzy, ale jej potencjał i kadra już włączają się w edukację przeddyplomową.
Nie obawiam się zatem w przyszłości o bazę kliniczną, a bardziej o kadry — nauczycieli akademickich, starannie wykształconych medyków, doświadczonych w zarządzaniu wydziałami, strukturami nowo tworzonych jednostek akademickich. Tej kadry wyraźnie brakuje i sądzę, że będzie powoli następował proces przepływu tej kadry z jednostek większych do nowo tworzonych uczelni.
Dziś system kształcenia oferuje młodym medykom ponad 80 specjalizacji. Czy tak szeroki wachlarz dostępnych ścieżek kariery ułatwia, czy może utrudnia start w zawodzie lekarza?
Myślę, że ten etap — wyboru specjalizacji — jest zarezerwowany na czas odbywania stażu podyplomowego i aż tak nie zaprząta głowy studentom medycyny. Kwestia liczby specjalizacji, które oferuje polski system szkolenia podyplomowego, jest w medycynie dyskutowana od lat i od lat rządzący zapowiadają wielkie plany reform w tym zakresie, które potem i tak nie następują. Trochę więc uodparniamy się na te dyskusje. Problem leży zresztą w wachlarzu specjalizacji szczegółowych, a absolwentów medycyny interesują te podstawowe.
Z punktu widzenia kształcenia studentów kierunku lekarskiego przypomnę, że podstawowy program nauczania określa ściśle godziny nauki takich przedmiotów, jak: chirurgia, choroby wewnętrzne, pediatria, ginekologia z położnictwem. Nie ma więc nauki osobnych przedmiotów zakończonych egzaminem, jak: kardiochirurgia, transplantologia, kardiologia, gastroenterologia, pneumonologia, neonatologia, diabetologia dziecięca czy endokrynologia ginekologiczna. To, co aktualnie lekarz może wybrać jako swój cel specjalizacyjny, nie jest do końca odzwierciedlone w programie nauczania. I nie powinno, moim zdaniem.
Czy remedium na braki kadrowe nie byłoby stworzenie i upowszechnienie nowych zawodów medycznych, których przedstawiciele mogliby przejąć część obowiązków lekarzy? Pomysł nie jest nowy, ale mam wrażenie, że wciąż w powijakach…
Też mam takie wrażenie, na domiar złego im więcej się o nim dyskutuje, tym bardziej dochodzimy do wniosku, że bez tworzenia nowych zawodów wystarczyłoby chociażby zatrudnić większą liczbę sekretarek medycznych. To trochę jak z administracyjnymi pracownikami sądownictwa — bez trudu można by zatrudnić takie osoby, gdyby im więcej zapłacono. Wszelkie innowacyjne pomysły, np. stanowiska asystentów chirurgów, budzą tylko zdziwienie, gdy słyszymy, że asystenci mają się rekrutować spośród pielęgniarek/pielęgniarzy/ratowników medycznych, a więc z zawodów, w których też mamy ogromny deficyt kadr. Podejmuje się zatem próbę przelewania z pustego w próżne, gdy brak chirurgów będzie się próbowało ratować, pogłębiając deficyt innych zawodów medycznych.
Kiedy inauguracja roku akademickiego w Uczelni Medycznej im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie, którą będzie pan kierował?
Zajęcia rozpoczynamy w poniedziałek, 4 października, chociaż ja w ten dzień mam zaszczyt wygłaszać wykład inauguracyjny na rozpoczęciu roku akademickiego Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Wykład o powikłaniach COVID-19 i pacjentach post-COVID. Mam nadzieję, że ten właśnie COVID nie pokrzyżuje planów naszej inauguracji, w siedzibie uczelni, w pałacu Lubomirskich w Warszawie, w piątek 15 października.
To piękne, historyczne miejsce. Czy tam odbywają się zajęcia ze studentami?
Nie, zajęcia odbywają się w nowoczesnym kampusie uczelni w alei „Solidarności”. W pałacu Lubomirskich, poza przestrzeniami wynajmowanymi, działa rektorat, niektóre komórki administracyjne uczelni, ale przede wszystkim biblioteka dla studentów kierunku lekarskiego, jak i trzech pozostałych kierunków medycznych.
Sam pałac Lubomirskich ma swoją medyczną przeszłość. W czasie powstania listopadowego w latach 1830-1831 był szpitalem powstańczym — lazaretem. A przed wejściem do pałacu Lubomirskich witają nas cztery słynne kamienne lwy dłuta Mieczysława Lubelskiego, pierwotnie wyrzeźbione dla Ministerstwa Spraw Wojskowych i doktora honoris causa Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego — Józefa Piłsudskiego. Po wojnie wędrowały po Warszawie i aż do 1970 r. stały przed pewnym wojskowym gmachem przy ul. Banacha 2, naprzeciwko wybudowanego później Centralnego Szpitala Klinicznego, w którym przepracowałem ćwierć wieku. To właśnie te „Banachowskie” lwy sprawiły, że czuję się w pałacu Lubomirskich, jak w domu. Ale to oczywiście żart.
Źródło: InfoWire
Jak to co? Dać tym bidakom po dwieście tysięcy na rękę, dorzucić jeszcze po stówce ( w tysiącach oczywiście) premii, ze 20 tysięcy dodatku za to że zechcą pracować. Może wtedy ta najuboższa i najbardziej spracowana grupa społeczna wreszcie poczuje się doceniona! A, bym zapomniał, nie wymagać zbyt wiele i dać się porządnie wyspać na nocnych dyżurach. I koniecznie pełna micha na koszt państwa!