Mławianka, sopranistka światowej sławy. Laureatka Grand Prix Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Królowej Elżbiety w Brukseli. Występowała niemal we wszystkich krajach Europy oraz w Japonii, Chinach i obu Amerykach, w najbardziej prestiżowych salach koncertowych, na scenach największych oper. Zdobywczyni Fryderyka za płytę z pieśniami Karola Szymanowskiego. Jako jedna z niewielu polskich artystów koncertuje regularnie z prestiżową Filharmonią Berlińską. W Mławie mogliśmy ją podziwiać ostatnio w kwietniu 2016 roku, podczas koncertu charytatywnego na rzecz Piotra Chocholskiego, który odbył się z jej inicjatywy. Z Iwoną Sobotką rozmawiamy o karierze, życiowych wyborach i planach na przyszłość.
Podobno to dzięki Zdzisławowi Skwarze, nieżyjącemu już nauczycielowi śpiewu mławskiej szkoły muzycznej, śpiewa pani dziś arie operowe a nie gotycki metal?
To prawda. Eksperymentowałam z różnymi gatunkami muzycznymi, od poezji śpiewanej, przez piosenkę francuską a nawet metal gotycki…
Jednak to spotkanie z profesorem Skwarą i pierwsze lekcje śpiewu spowodowały moje zainteresowanie śpiewem klasycznym i to, że ta pasja trwa do dziś.
Do mławskiej szkoły muzycznej wracała pani kilkakrotnie jako jurorka Ogólnopolskiego Konkursu Wokalnego im. Zdzisława Skwary. Lubi pani występować w tej roli?
Brałam udział w pierwszych trzech edycjach, teraz jest mi już coraz trudniej znaleźć czas, by być tu co roku. Taka rola to na pewno duża odpowiedzialność, gdyż sama brałam udział w konkursach i wiem, jak wielkie oczekiwania za tym stoją.
Nagrody, zwycięstwa mają znaczenie w tej „branży”?
W różnych produkcjach operowych spotykam się na scenach z laureatami mławskiego konkursu, a więc myślę, że takie nagrody na pewno dodają im skrzydeł i mają pozytywny wpływ na ich dalszą karierę zawodową. Są oczywiście konkursy o randze krajowej, jak i te o randze międzynarodowej, ale myślę, że każde doświadczenie sceniczne zdobyte podczas konkursu jest ważne i przygotowuje młodego śpiewaka do przyszłego zawodu.
Pani w 2004 roku została laureatką Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w Brukseli. To był przełom? Zaczęły napływać propozycje?
Tak, był to tak naprawdę początek mojej kariery zawodowej, kiedy to mój kalendarz zapełnił się na dwa lata do przodu. Miałam wówczas 22 lata i byłam najmłodszą finalistką w gronie 12 śpiewaków z całego świata. Pierwsza nagroda w Brukseli otworzyła mi drzwi do wielu prestiżowych instytucji, z którymi pracuję do dziś.
Wśród osób, pod okiem których się pani kształciła, jest więcej wielkich nazwisk – Jerzy Marchwiński z Akademii Muzycznej w Warszawie, Tom Krause, u którego studiowała pani w Madrycie. Spotkanie z tymi pedagogami to były świadome wybory, czy szczęśliwe przypadki?
Raczej widzę to jako zrządzenie losu, a te dwie wielkie osobistości, o których pani wspomina miały największy wpływ na mnie i na mój rozwój artystyczny.
Wyjazd na studia do Hiszpanii był naturalnym krokiem w karierze i dalszej nauce?
Był też bardzo trudną decyzją, gdyż zostawiałam w Polsce swoją rodzinę, przyjaciół i pojechałam w ciemno, nie znając języka ani kultury tego kraju. Na szczęście trafiłam na wspaniałych ludzi, którzy pomogli odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości a mój rozwój nabrał takiego tempa, że po roku pracy z profesorem Krause, wygrałam jeden z największych międzynarodowych konkursów wokalnych.
Dzisiaj mieszka pani w Barcelonie, ale podróżuje i występuje na całym świecie. Gdzie czuje się pani najbardziej u siebie?
Ze względu na swój zawód mam ten przywilej, aby podróżować po świecie i poznawać nowe miejsca i kultury. Powoduje to trochę, że wszędzie muszę się czuć jak w domu, gdyż praktycznie jestem w trasie 10 miesięcy w roku. Na pewno Hiszpania jest miejscem, w które wracam, by naładować baterie i zebrać siły, by przygotować się na kolejne wyzwania.
Chętnie przyjeżdża pani do Mławy? Ma pani w tym mieście „swoje” miejsca?
Tak, lubię pospacerować nad zalewem Ruda czy zajrzeć do szkoły muzycznej, która od zawsze była tu moim drugim domem. Mam tu też grono znajomych, z którymi utrzymuję kontakt do dziś i spotykam się z nimi, kiedy jestem w mieście.
Występuje pani w najważniejszych salach koncertowych. Trema jest tam większa? Jak sobie pani z nią radzi?
Najważniejsze jest, aby ją zaakceptować i zamienić w coś pozytywnego, co zmobilizuje nas do wykonania danego zadania. Bardzo pomogła mi w tym książka „The inner voice” autorstwa amerykańskiej śpiewaczki Renée Fleming, którą polecam każdemu śpiewakowi i nie tylko.
Reakcje publiczności są różne w różnych krajach? Artysta musi o tym pamiętać, dostosować się do tego?
Czasem tak. Zwłaszcza w krajach azjatyckich publiczność w inny sposób przeżywa muzykę. W Japonii w sposób niemalże kontemplacyjny. Podczas projektów z Filharmonią Berlińską na Tajwanie traktowano nas prawie jak gwiazdy rocka, a ludzie, którzy nie zdobyli biletu na koncert wypełnili pobliski plac, gdzie ustawiono olbrzymi ekran i reagowali w sposób bardzo żywiołowy. W Europie zaś, w miejscach o dużej tradycji muzycznej, publiczność może być bardzo wymagająca.
Skoro jesteśmy przy wymagających widzach – w tym roku wzięła pani udział w projekcie Filharmonii Berlińskiej „Trip to the moon” – operze dla dzieci. Trudniej śpiewa się dla najmłodszych?
Na pewno jest to publika, do której trzeba adresować inny repertuar. Wspomniany projekt edukacyjny przygotowany jest z niebywałym rozmachem, profesjonalizmem i praktycznie praca nad nim nie różni się od innych produkcji operowych. Dzieci nie tylko wypełniają publiczność, ale stanowią również przeważającą część obsady wykonawczej, a wiadomo, że praca z nimi wymaga szczególnej uwagi.
Opery, koncerty z orkiestrą, ale też kameralne recitale z towarzyszeniem fortepianu –który rodzaj kontaktu z publicznością jest pani ulubionym?
Na pewno recital jest dla mnie najbliższą formą, gdyż ze względu na mniejsze sale jest tam szansa na bezpośredni kontakt z publicznością, który bardzo sobie cenię. Główną domeną mojej działalności jest jednak aktywność operowa, gdzie kreując daną postać mam szanse wykazać się nie tylko pod względem wokalnym, ale również aktorskim.
Bohaterki, w które wciela się pani w operach, zazwyczaj nie żyją długo i szczęśliwie. Dobrze się pani – osoba bardzo pogodna i energiczna – czuje w takich rolach?
Faktycznie, opera ma to do siebie, że na jej końcu jeden głównych bohaterów musi umrzeć. Jest wprawdzie w literaturze kilka oper, które kończą się happy endem, ale poza nielicznymi wyjątkami nie należą do najbardziej popularnych. Do najczęstszych sposobów na uśmiercanie głównej bohaterki należą otrucie, samobójstwo lub choroby zakaźne, ale zdarza się też na przykład skok do rzeki…
Lista pani ról jest imponująca. Jest jeszcze jakaś, o której pani szczególnie marzy?
Mój głos ciągle się zmienia i z wiekiem na pewno będę przechodzić w role bardziej dramatyczne. Kto wie czy w przyszłości nie będzie mi dane zadebiutować w roli Toski lub Madame Butterfly. Czas pokaże.
Gdzie będzie można panią usłyszeć i zobaczyć w najbliższym czasie?
Aktualnie biorę udział w ostatnich przedstawieniach „Czarodziejskiego fletu” w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie, gdzie występuję w roli księżniczki Paminy. To wyjątkowa produkcja australijskiego reżysera Barry’ego Kosky, w której występowałam również w Berlinie i Budapeszcie, a która odnosi sukcesy na całym świecie. W kwietniu zadebiutuję na festiwalu w Baden-Baden, gdzie będę miała przyjemność pracować ponownie z Filharmonią Berlińską pod dyrekcją Sir Simona Rattle’a. Bardzo cieszę się również z okazji zaproszenia do Hamburga gdzie wystąpię z Mahler Chamber Orchestra. W Polsce będę ponownie już w lutym, gdzie wezmę udział we wznowieniu „Cyganerii” w Operze Podlaskiej w Białymstoku.
Rozmawiała Urszula Adamczyk
Wywiad ukazał się również w grudniowym numerze kwartalnika „Mława Life” – magazynu wydawanego przez portal „Nasza Mława”.
Czasopismo dostępne jest m.in. w naszej redakcji przy Alei Piłsudskiego 5a w Mławie (budynek biura nieruchomości), w Miejskiej Bibliotece Publicznej oraz w Miejskim Domu Kultury.