Tak się wszystko zmienia w tej „płynnej ponowoczesności”, że coraz trudniej nadążyć. Nie tylko w technologii, gospodarce czy polityce, ale nawet w języku. Z młodymi już nie jestem „na tej samej fali”, bo tak mówią, że albo ucho więdnie, albo nie pojmuję. Do tego od wielu już lat dzielę czas między Mławę i Warszawę, a to nastręcza problemów tożsamościowych. W Mławie traktują mnie jak warszawiaka, a w stolicy jestem prowincjuszem. Do czego się chętnie przyznaję, ale…
Nigdy nie byłem w partii. Żadnej. Ale mam światopogląd. I to niektórym przeszkadza w tych „plemiennych” czasach. Zresztą i drzewiej tak bywało. Postrzegamy ludzi przez pryzmat językowych klisz. Wspomaganych przez władze. Któż dziś pamięta, że w latach 50. takich nieortodoksyjnych osobników jak ja nazywano „bikiniarzami”? To się odnosiło głównie do niegrzecznych młodzieńców. Ale byłem młody… i bardziej niespokojny. Pewien nauczyciel kamienował mnie wprost tym słowem. Potem w latach 60., gdy studiowałem w Warszawie na uniwersytecie, takich jak ja postępowa partia nazwała „wichrzycielami” i traktowała pałami. Miałem i ja swoje przejścia. Uciekłem z PRL-u do Ameryki, a jak się zmieniło, wróciłem. Po jeszcze większych przejściach…
I znowu nie pasowałem do rzeczywistości. Gdy PiS doszedł do władzy w 2005 r., zaczęto tępić elity (a właściwie „elyty”, bo trzeba było zohydzić), ktoś wymyślił pojęcie „wykształciucha”. Przez długi czas nie bardzo wiedziałem, do kogo ten epitet się odnosi. Potem przyjąłem, że do ludzi „za bardzo wykształconych”. Po prostu. Kiedyś w czasie interview, czyli rozmowy kwalifikacyjnej, zapytano mnie z wielką przyganą, dlaczego ja właściwie mam w tym CV tyle szkół i dyplomów, z Polski i z Ameryki. Po co mi aż tyle wiedzy… Nie bardzo umiałem odpowiedzieć. Zaczerwieniłem się ze wstydu. Ale potem zmądrzałem i nie wpisywałem wszystkich szkół do życiorysu. Jakoś mi się upiekło… Przynajmniej nie byłem bezrobotny.
Któregoś dnia poczułem się lepiej w roli „wykształciucha”. Słuchałem w radiowej Trójce wywiadu z bardzo ważnym politykiem z rządu (nazwiska nie wymienię, bo zdążył już był zmienić „plemiona”) i on to słowo rozszyfrował, gdy zapytała go o to dziennikarka. Wykształciuch to po prostu ktoś, kto przeszedł wszystkie szczeble edukacji, posiadł niezbędną wiedzę, ale brakuje mu kontaktu z prawdziwym życiem, które jest tylko na prowincji. Czyli, jeśli już ktoś ma wykształcenie, powinien w te pędy przenieść się do małego miasta albo na wieś i będzie „git człowiek”, jak to mówiono w niedawnej przeszłości. Teraz już się tak nie mówi…
Tak autorytatywne wyjaśnienie bardzo mnie ucieszyło. A zatem nie jestem wykształciuchem! Mieszkam i pracuję w Mławie, często przy kawie… Jestem „normalsem”. Cóż, że z dużego miasta, kiedy wybrałem prowincję.
Aliści sytuacja znowu się skomplikowała po ostatnich wyborach samorządowych. Prawo i Sprawiedliwość wygrało te wybory na prowincji, ale niekoniecznie w miastach, szczególnie w dużych miastach. W Warszawie kandydat prawicy przegrał zdecydowanie już w pierwszej turze, co nawet mnie zdziwiło, jako wykształciucha z Mławy zameldowanego w stolicy i tam głosującego. No i się zaczęła kanonada, czyli strzelanie do elit miejskich. Dowiedziałem się, że są dekadenckie i żałosne. Portal wPolityce napisał (piórem Marzeny Nykiel), że „Warszawa, Poznań, Łódź czy Legionowo utrwaliły najgorszy stereotyp Polaka-cwaniaka, złodzieja i kombinatora. Na szczęście Polska to nie tylko największe miasta. Wręcz przeciwnie. Krzysztof Wyszkowski ogłosił, że w Warszawie to właściwie głosowali Niemcy… (nic gorszego, ludzie w stolicy mają dusze germańskie…), a pani poseł Pawłowicz uznała, że tam musiały być przekręty, bo w komisjach głosy liczyła tylko „łobuzeria i smarkateria”. Znowu wpadłem w rozpacz. Wychowano mnie w takim modelu patriotycznym, który obejmował także miłość do Warszawy, nie tylko jako stolicy kraju, ale miasta wielokrotnie bohaterskiego, w czasie Bitwy Warszawskiej, Września, Powstania Warszawskiego, czy choćby w czasie Marca ‘68, bardzo pamiętnego, bo przeze mnie osobiście doświadczonego. A więc warszawiacy sprawdzili się w historii, narażali życie, byli bohaterami. Już Adolf Dymsza śpiewał, że „Warszawa da się lubić, w ogóle i w szczególe, i pod każdym innym względem…”. A tu taki wstyd! Komuniści, złodzieje, cwaniacy, po prostu „gorszy sort”. Nie umieją nawet głosować na kogo trzeba.
Już miałem się odwrócić od Warszawy ze wstydem i zgrozą, bo jakby co jestem przecież tylko skromnym wykształciuchem z małego miasta. Małe miasta, jak i cała prowincja, są bardziej patriotyczne. Bóg, honor i ojczyzna! Ale zarazem dotarło do mnie, że w Mławie, małym mieście, kandydat PiS-u także nie został burmistrzem…
Może więc nie ma tak istotnych różnic między mieszkańcami Warszawy i Mławy? Może to tylko gra polityczna i warto zachować światopogląd, nawet jeśli nie do końca zgodny z panującą nam miłościwie ideologią?
Niektóre słowa mają krótki żywot, bo generuje je władza. Która przemija… A jednak to zanikające dziś słowo „wykształciuch”, mające w sobie kłujące zabarwienie, zdaje się sentymentalną pieszczotą, w porównaniu do fruwających dziś obelg i zniewag, naszpikowanych żółcią. Bardzo nie chcę ich słyszeć ani w dużym, ani w małym mieście.
Felieton autorstwa Daniela Kortlana ukazał się również w grudniowym numerze kwartalnika „Mława Life” – magazynu wydawanego przez portal „Nasza Mława”. Czasopismo dostępne jest m.in. w naszej redakcji przy Alei Piłsudskiego 5a w Mławie (budynek biura nieruchomości).
a kto to jest?
Artykuł bardzo osobisty skrywajacy wewnętrzne flustracje, jednym słowem trzeba wiedzieć kiedy zejść ze sceny p.A
Kandydat PISu nie został burmistrzem, bo o to właśnie chodziło, ale za to sympatyk PIS, który bardzo lekko wszedł w koalicję z PIS został burmistrzem. Czy to nie na jedno wychodzi?
Nie ważne z jakiego klubu jest zawodnik tylko kto jest właścicielem klubu, który trzyma władzę. Reszta to teatr dla gawiedzi aby miała poczucie posiadania władzy wrzucając swoją kartę do urny wyborczej.