W Muzeum Ziemi Zawkrzeńskiej od 25 kwietnia do 26 czerwca można było oglądać wystawę Wojciecha Rutkowskiego pt. „Malowane deszczem” podsumowującą 50 lat pracy twórczej artysty. Syn malarza Włodzimierza Rutkowskiego, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, opowiada nam o swojej pasji do szybowców, dalekich podróży i… Mławy.
Podobno ulubione zapachy to te, które pamiętamy z dzieciństwa. Kojarzy się ono panu z zapachem pracowni ojca?
Bardziej z wonią kwiatów i poranka. Całe życie miałem to szczęście, że mieszkałem w domu z ogrodem. Zapach farb interesował mnie, jednak bardziej fascynowała mnie strona wizualna – dla małego dziecka to było niezwykłe – na białym płótnie coś powstawało, nigdy do końca nie było wiadomo, co to będzie. To bardzo pobudzało moją wyobraźnię, do tego wręcz stopnia, że jak ojciec odchodził od obrazów, to często mu je „poprawiałem”, a nieraz i sam cały się pomalowałem. Kończyło się to niekiedy drobnym laniem.
Ojciec zamykał później pracownię?
Nie i właśnie dzięki temu miałem żywy kontakt z tym, co się w niej działo.
To musiała być prawdziwa magia dla kilkulatka.
To było jakieś sacrum. W tym okresie, w dzieciństwie, cały czas rysowałem i malowałem. W szkole podstawowej mi to przeszło i na przykład niechętnie robiłem różnego rodzaju obrazki do zeszytu. Bardziej interesowała mnie piłka i zabawy z dziećmi. Mama, która nie umiała malować, rysowała mi rysunki w zeszycie do religii.
Jednak do malowania pan wrócił.
Wiąże się z tym ciekawa historia. Kiedyś ojciec powiedział mi, że ma klienta na dziecięce rysunki. Miałem je zrobić, ale warunek był taki, że muszą być porządne i każdy ma być inny. Płatne było od sztuki. Zapaliłem się bardzo do tego – miałem dostawać za jeden dwa lub pięć złotych. Najpierw zrobiłem dwa, potem pięć, potem dziennie robiłem dziesięć. Ojciec wypłacał mi regularnie umówioną kwotę. Przez trzy miesiące zrobiłem ich kilkaset. Kasa jak dla małego chłopaka była niezła. Aż w końcu ojciec kiedyś powiedział, że już wystarczy. Tajemniczego klienta poznałem dopiero po śmierci ojca. W naszym domu na strychu znalazłem wtedy te wszystkie moje prace…
Czy „klient” narzucał tematy?
Nie, ale była zasada, że to, co oddaję, ma być tak porządne, żeby można było powiesić na ścianie. Ojciec miał takie kryteria. Gdy zauważył coś niechlujnego, to poprawiałem. Chciał jednym słowem, żebym zdobył rzemiosło. Dzięki temu uzyskałam przez ten czas taką łatwość rysowania, że nie było dla mnie problemem rysowanie z natury czy skopiowanie czegoś. To mi bardzo pomogło.
Rzemiosło i pasja zostały.
Ale jak to młody człowiek, miałem różne hobby. Jednym było lotnictwo. Skończyłem kurs szybowcowy i po ogólniaku o niczym innym nie myślałem, a tylko o lataniu. No i zdawałem do Dęblina do szkoły lotniczej. Ale w wojsku i w lotnictwie bardzo ważne są badania zdrowotne. Dowiedziałem się wtedy, że mój błędnik jest uszkodzony – na szybowcach latać mogę, ale na odrzutowcach już nie. No i zaproponowano mi Techniczną Oficerską Szkołę Wojsk Lotniczych w Oleśnicy Śląskiej. Zdecydowałem się tam pójść, skoro egzaminy na inne uczelnie się już pokończyły. Powiedziano mi, że tam będą mógł sobie latać na szybowcach, ale okazało się, że to guzik prawda. Trafiłem tam do wojska i dopiero wtedy zrozumiałem, że to nie jest moje powołanie. Dlatego rok później zdawałem na studia, na akademię sztuk pięknych i na politechnikę.
Dość skrajne wybory.
Co ciekawe, dostałem się na obie uczelnie. W szkole wojskowej byłem na kierunku elektrycznym i na taki wydział zdawałem na politechnikę. Ale przypomniałem sobie o swojej pasji i stąd wybór akademii. Potem przez całe wakacje miałem zagwozdkę, co wybrać. Rodzina i znajomi przekonywali, że artysta ma ciężkie życie, jako inżynierowi będzie mi łatwiej. Ja z kolei myślałam o tym, że na politechnice będę musiał przede wszystkim zakuwać. Doszedłem do wniosku, że będę robił to, co lubię i wybrałem akademię sztuki.
Ale zdecydował się pan jednak na praktyczny kierunek – architekturę wnętrz.
Tak, to były dość ciężkie czasy i bałem się, że z malarstwa raczej się nie utrzymam. Z samego sprzedawania obrazów żyli nieliczni.
Pracował pan potem jako architekt?
Popełniłem kilka prac z architektury wnętrz, ale ok. 1972 roku były pierwsze targi sztuki i namalowałem na nie jeden obraz – chałupę z okolic Warszawy. Odbyła się aukcja, prowadził ją Wojciech Siemion i proszę sobie wyobrazić, że mój obraz z tysiąca złotych osiągnął cenę 18,5 tysiąca! Wtedy „Ekspres wieczorny” się rozpisywał, że obraz Wojciecha Rutkowskiego zdobył największe przebicie. Gdy przekonałem się, że można ładnie sprzedać, to zacząłem wstawiać kolejne obrazy do warszawskich galerii i wycofałem się z innych prac. I od tej pory utrzymuję się ze sztuki.
Pierwszą wystawę miał pan jednak trochę wcześniej, w 1969 roku?
Zaraz po skończeniu ASP razem z koleżanką wystawiliśmy nasze prace – pokłosie akademii, w galerii „Uśmiech” na MDM-ie.
A w 1978 roku odbyła się pierwsza pana wystawa w Mławie. Jak trafił pan do tego miasta?
Dzięki Mazowieckiemu Towarzystwu Kultury, które organizowało małe, kameralne plenery w różnych częściach Mazowsza. Zaproponowano mi taki wyjazd do Mławy i muszę przyznać, że wtedy pierwszy raz o tym mieście usłyszałem. Zresztą, powiem szczerze, za pierwszym razem nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia, średnio mi się spodobało. Ale skoro tu byłem, to postanowiłem coś namalować, bo było tu jednak dużo ciekawych obiektów. Padło na drewnianą chałupę, jedną z tych, które wtedy stały w samym centrum – to był mój pierwszy „mławski” obraz.
A później na plenerze w Sierpcu poznałam swoją żonę Ewę, mławiankę, również malarkę. Zdecydowaliśmy, że zamieszkamy właśnie tutaj. Mnie Warszawa już zaczynała męczyć, zwłaszcza, że kocham naturę i w naturze lubię obraz zaczynać, dlatego Mława bardzo mi odpowiadała.
Mają państwo wspólną pracownię?
Mamy osobne, chociaż razem malujemy. Ewa jest zawsze moim pierwszym krytykiem. Malujemy inaczej, więc mamy świeże spojrzenia na swoje obrazy. Zawsze jest łatwej komuś doradzić niż sobie.
Przez ten czas liczba obrazów związanych z Mławą znacznie wzrosła. Na ostatnim wernisażu doliczył się pan ich już ponad 80. Ma pan w tej chwili swoje ulubione miejsca, budynki?
Gdy tu mieszkam, łatwiej jest mi zaobserwować piękno, którego wcześniej nie dostrzegałem. Bardzo lubię secesyjną starą kamienicę Zdziarskich. Żałuję, że coraz bardziej podupada. Lubię rynek. W ubiegłym roku, zainspirowany zdjęciami i pocztówkami ze zbiorów Henryka Sławuty namalowałem cykl 13 obrazów przedstawiających dawną Mławę. Przekazałem je miastu. To mój dar dla Mławy, którą pokochałem.
Obiektów do malowania szuka pan nie tylko w okolicy, ale na całym świecie. Podobno dużo państwo podróżują.
Staramy się co roku zobaczyć coś nowego w kraju lub zagranicą. Nigdy nie ruszam się bez szkicownika. Wracam zawsze z zapiskami, szkicami. A jak wyjeżdżałem na dłużej, na przykład do Indii, zabierałem cały warsztat. Tam powstało setki prac, ten kraj bardzo mnie fascynuje. Lubię spontaniczność jego mieszkańców, radość z niczego. Polakom bardzo tych cech brakuje.
W Indiach miał pan też swoje wystawy, podobnie jak w Stanach Zjednoczonych i wielu miastach europejskich. Czuł pan różnice w odbiorze swojej sztuki w zależności od miejsca?
Tak jak są podzieleni odbiorcy, tak każdy kierunek sztuki ma swoich entuzjastów i przeciwników. W Stanach Polonia była zafascynowana moimi obrazami, ponieważ przypominały im ojczyznę. Dla Hindusów to znowu była egzotyka. Na szczęście, muszę przyznać, wszędzie spotykałem się z uznaniem. Jednak najbardziej lubię wystawiać w kraju – tu mam największy kontakt z odbiorcami, bardzo cenię sobie rozmowy z nimi.
Nie tylko wyjeżdżają państwo, ale też zapraszają gości z zagranicy na plenery do Mławy.
Przez to, że sami dużo jeździmy, mamy wielu znajomych. Organizujemy dla nich plenery i bardzo lubimy to robić, a ludzie, którzy przyjeżdżają, są zachwyceni. Staramy się, żeby te spotkania były dłuższe – trwają zazwyczaj dwa tygodnie. Jest wtedy czas na zapoznanie się z miejscem. Z tym, że musimy zdobywać na ten cel środki – na jedzenie, spanie. Pomagają nam sponsorzy.
Współpracowaliśmy też z księdzem Januszem Cegłowskim na Wólce, który jest otwarty na sztukę, udostępniał nam plebanię i noclegi, szukał dla naszych malarzy miejsc nawet w domach parafian – to były bardzo ciekawe doznania. A w kościele pw. św. Jana Kantego w podziemiach odbyła się również wystawa poplenerowa. Dzięki nam powstała tam galeria „U Kantego”.
Talenty odkrywają państwo w samej Mławie, organizując zajęcia dla starszych i młodszych.
Chcieliśmy ożywić środowisko i zachęcić ludzi do tworzenia. Dla dzieci organizowaliśmy razem z nadleśnictwem Dwukoły konkursy malarsko-ekologiczne. Mamy grono stałych przyjaciół, których zapraszamy do malowania. Niektórzy bardzo się rozwinęli, powstały naprawdę dobre prace. Czasem ich autorzy nie chcą wierzyć, że to oni namalowali.
A każdy może namalować obraz?
Każdy. Oczywiście jeden lepiej, drugi gorzej. Na pewno każdy powinien spróbować, a dzieci teraz niechętnie i rzadko rysują. W szkole plastyki jest niewiele, a i współczesna cywilizacja nie pomaga w rozwoju artystycznym. A sztuka bardzo rozwija wyobraźnię małego człowieka. Ludzie są karmieni papką telewizyjno-komputerową, a to, co jest najłatwiejsze w odbiorze, nie musi być dobre.
Co można zrobić?
Trzeba wrócić do podstaw i wprowadzić zajęcia plastyczne w szkołach. Historia sztuki powinna być obowiązkowa, to jednak jest podstawowa edukacja. Ważne jest chodzenie do muzeów, kontakt z artystami, próby malowania lub np. tworzenie rękodzieła – jeśli coś nas zachwyca, spróbujmy to zatrzymać.
Rozmawiała Urszula Adamczyk
Wywiad ukazał się również w 5. numerze kwartalnika „Mława Life” – magazynu wydawanego przez portal „Nasza Mława”.
Czasopismo dostępne jest m.in. w naszej redakcji przy Alei Piłsudskiego 5a w Mławie (budynek biura nieruchomości), w Miejskiej Bibliotece Publicznej oraz w Miejskim Domu Kultury.
Proszę o więcej tego typu wywiadów z mławskimi artystkami i artystami!